sobota, 19 września 2015

ROZDZIAŁ IX

   Rozbiliśmy obóz przed lasem. Wielkie drzewa groźnie spoglądały na nas z góry przypominając mi o obecności bogów. William mówił, że w wieczór przed wyruszeniem w wędrówkę wszystkie kobiety na zamku zebrały się w jednej z komnat i przez długie godziny modliły się do bogów, prosząc o opiekę nad nami. Teraz dopiero wyczuwałam, że nam towarzyszą, ale wcale nie poczułam się bezpieczniej. Mimo iż tutaj, w górskich dolinach, nikogo nie spotkaliśmy przez cały dzień, obawiałam się zbójów w nocy.

   Gdy było już prawie ciemno, a ja trzęsłam się z przenikliwego zimna, Peter i Gilbert rozpalili ogień. Siedzieliśmy wokół niego opierając się o grube, twarde pnie drzew i rozkoszowaliśmy się odrobiną przyjemnego ciepła i spokoju.

   Przeglądnęliśmy zawartość naszych toreb. Pożywiliśmy się marnym pokarmem, jaki tam znaleźliśmy. W jeden wieczór zjedliśmy wszystko co mieliśmy, ale nikt nie miał już sił i ochoty na polowanie. Prócz jedzenia w swojej torbie znalazłam też jakieś zioła lecznicze o dziwnym zapachu i nóż. Nie był ani w połowie tak okazały jak miecz Williama, czy chociaż Gilberta, ale szczerze się z niego ucieszyłam. Dzisiejszego dnia straciłam wiele strzał podczas spadania i w wodzie. Poza tym łuk przydawał się w walce na odległość. Nóż bardziej sprawdzał się podczas walki z bliska. Peter dostał taki sam. Po raz kolejny zdziwiło mnie zaufanie, jakim nas obdarzono w Stolicy. Chyba faktycznie byliśmy ostatnią nadzieją na uniknięcie wojny.

   Dygocząc z zimna siedziałam skurczona pod drzewem. Dodatkowy sweter praktycznie nic nie dawał. Głównie dlatego, że - jak wszystkie nasze ubrania - był cały mokry. Peter przysiadł obok mnie i przytuliliśmy się mocno do siebie. Zazdrościłam Williamowi. W jego torbie był tylko koc. Albo aż koc. Nikt z nas tego nie dostał. Patrzyłam zasypiając jak książę kładzie się u stóp jednego z rozłożystych drzew i okrywa czerwonym kocem po same uszy.

   Ułożyłam wygodnie głowę na ramieniu brata i spojrzałam w górę. Ciemne rozległe niebo nad nami usiane było gwiazdami. Setki, tysiące małych białych świecących punktów w ciemności. Widziałam ten widok już tyle razy, ale właśnie to kochałam najbardziej. Patrzeć po ciężkim dniu w to niezwykłe niebo. Mówiłam sobie, że każda gwiazda to inny bóg. Patrzą na nas z góry, czuwają nad nami. Nie pozwolą by zdarzyła nam się krzywda. Sprawią, że wszystko co przeżyjemy będzie miało znaczenie. To, co złe nie pójdzie na marne. Wierzyłam w to. Jeżeli na świecie prócz mnie było jeszcze coś przepełnione magią, to było to właśnie nocne niebo.

   I tak kończył się każdy dzień. Dzisiaj było tak samo. Gwiazdy powoli zaczęły się rozmazywać, aż w końcu całkowicie znikały, a mnie pochłonęła ciemność.

   Następny dzień był spokojny. Straciliśmy wszystkie konie, więc pieszo musieliśmy przemierzać gęsty las. Tutaj było dużo zimniej, wiał silniejszy wiatr. Panował mrok, tylko miejscami promienie słońca przedzierały się między gałęziami, tworząc majestatyczny obraz. Ptaki słychać było rzadziej. Towarzyszył nam tylko szum wiatru i tajemniczy szelest liści. Udało mi się wyciszyć po poprzednim zwariowanym dniu. Jednak bogowie nie pozwolili nam zapomnieć o niebezpieczeństwie, czyhającym na nas na każdym kroku.

   Nastał wieczór. Nogi piekły mnie boleśnie od całodniowego marszu. Słońce znikało na horyzoncie, barwiąc niebo na ciepły, pomarańczowy kolor.
- Ja i Evangeline wybierzemy się na polowanie - zadeklarował Peter, kiedy znaleźliśmy odpowiednie miejsce na rozbicie obozu. Był to nieduży kawałek lasu, wolny od drzew. Te otaczały go ze wszystkich stron, a ich rozłożyste korony zakrywały niebo na górze - Gilbert, ty rozpal ognisko.
William rozglądnął się w poszukiwaniu opału i podszedł pod jedno z drzew. Podniósł kawałek drewna i oparł się o pień drzewa, przyglądając nam się badawczo.
- Skąd mamy mieć pewność, że nie uciekniecie? - zapytał podejrzliwie.
Peter zwiesił ramiona.
- Nadal nam nie ufasz? Po tym co wczoraj przeszliśmy?
William wzruszył ramionami.
- Jest mi trochę trudno zaufać Przeklętym, w połowie naszym wrogom - odparł.
- Och, daj spokój - machnęłam ręką - Uratowałam ci życie, za co nawet nie podziękowałeś. Gdybyśmy mieli was zawieść, zadźgalibyśmy was przy najbliższej okazji i odeszli śpiewając pieśni chwalebne.
- Bardzo śmieszne - twarz Williama nie zmieniła się ani trochę - A może tylko gracie?
- Gramy? - wybałuszyłam na niego oczy - Słuchaj no, księżniczko. Ta sprawa dotyczy mnie i Petera w równym stopniu jak ciebie i Gilberta. Jak masz na nas krzywo patrzeć, przy każdym naszym kroku, to przepraszam bardzo, ale odłączamy się i sami idziemy do Kalaidary. A ty rób sobie co chcesz.
Peter złapał mnie za rękę.
- Nie warto się unosić, Evangelino - powiedział beznamiętnym głosem, mierząc wzrokiem niewzruszonego księcia - Chodź. Jak nie będziemy długo wracać, to znaczy że coś lub ktoś nam przeszkodził i albo walczymy, albo się wykrwawiamy, albo leżymy martwi.
- Optymistycznie - skomentował William - A ile to według ciebie znaczy długo?
- Mniej więcej tyle ile czasu potrzeba, żeby obgadać wrednego, nieznośnego księcia - wypaliłam.
Wskazał na siebie zdumiony.
- Ja jestem ten nieznośny?
- Evangelino, idziemy - rozkazał Peter obracając się i ruszając w stronę lasu.
- Na pewno nie będziemy mówić o tym, że w takich włosach wyglądasz jak dziewczynka - rzuciłam przez ramię podążając za bratem.
William zmarszczył brwi oburzony i dotknął dłońmi swoich brązowych włosów, a ja zaśmiałam się i pobiegłam za bratem, nim książę zdążył cokolwiek powiedzieć.

   Szliśmy powoli z łukami przygotowanym w rękach. Strzały były już nałożone na cięciwę i czekały, by wystrzelić w zwierzynę. Przechodziliśmy przez pochyłą łąkę pośrodku lasu. Wspięliśmy się nieco wyżej od miejsca, gdzie rozbiliśmy obóz. Polana była duża, usiana żółtymi i fioletowymi drobnymi kwiatkami. Dookoła porozrzucane były wielkie, ostre kamienie. Miejscami stały pozostałości ścian. Musiał tu stać kiedyś zamek. Jego ruiny majestatycznie wyglądały na tle zachodzącego słońca. Wysoka trawa falowała na wietrze niczym suche morze. Rozkoszowałam się pięknem chwili i wdychałam głęboko powietrze. Gdybym nie była tak bardzo zmęczona, pewnie biegałabym po łące, leżała w trawie podziwiając barwne niebo, zbierając kwiatki i robiąc wianki, które następnie kładłabym do płytkiego strumienia i patrzyła jak powoli odpływają. Często tak robiłam. Mówiłam sobie wtedy, że to wianek dla mamy. Wierzyłam, że strumień ten jest magiczny i płynie aż do miejsca, gdzie przebywają dusze zmarłych. Wyobrażałam sobie jak mama siedzi w pięknym raju nad brzegiem strumienia. Ma cudowną lekką, białą suknię. Klęka nad wodą i swoim delikatnym dłońmi wyciąga wianek i spogląda na niego z tak wielką miłością, jakby patrzyła na własną córkę. Następnie zakłada wianek na głowę i czyni z niego swoją koronę.

   To wyobrażenie zawsze sprawiało, że czułam się lepiej. Kiedy za nią tęskniłam wybierałam się na obsiane kwiatami pola i robiłam wianki. Nie czułam się wtedy tak bardzo samotna. Teraz też brakowało mi mamy, ale nie miałam czasu na zbieranie bukietów dla martwych. Noc z każdą chwilą coraz bardziej się zbliżała, a mi burczało w brzuchu. Musieliśmy się przedostać na drugą stronę tego dzikiego lasu i jak najszybciej coś upolować.

   W jednej ręce trzymałam łuk i jedną ze złotych strzał, a drugą miałam włożoną w dłoń Petera. Patrzyłam w dół. Urwisko było strome, nie rosło na nich ani jedno drzewo. Trawa był niższa, miejscami nie było jej w ogóle. Leżało tam za to mnóstwo kamieni i pozostałości po starym zamku. Kilkadziesiąt stóp pod nami rozciągał się ciemny las. Gdzieś tam William i Gilbert rozpalali właśnie ognisko.
- Ten cały książę to paskudny człowiek - powiedziałam przerywając milczenie.
Peter wzruszył ramionami podziwiając łąkę. Zmrużył oczy przed ostatnimi promieniami niknącego słońca.
- Nie jest taki zły, ale przyjacielem bym go nie nazwał - odparł.
- Przyjaciel? On nie wie co to znaczy - narzekałam - Od samego początku wiedziałam, że to będzie samolub, zadurzony w sobie. Sam nie potrafi się nawet obronić. Chciałabym zostawić go w tym lesie na pożarcie dzikim psom.
- Ty możesz - powiedział Peter.
- Co mogę?
- Ty możesz uciec. Mówiłem ci to.
Wyrwałam dłoń z jego uścisku.
- A ty wciąż to samo. Myślałam, że już przestałeś. Może jestem denerwująca, ale ty też jesteś okropnie irytujący.
Popatrzył na mnie.
- Nadal chcę, żebyś nas opuściła. Jeżeli boisz się o mnie to wiedz, że dam sobie radę. Zrobię co należy, co obiecałem, dowiem się wszystkiego, odnajdę cię i przekażę to, co będziesz chciała wiedzieć.
- Ale ja nie chcę - odparłam - Nie chcę uciekać. Chcę być z tobą i dokonać tego wszystkiego sama. Dlaczego tak ciężko to zrozumieć?
Peter spuścił głowę nagle posmutniały.
- Ty nie zrozumiesz - wymamrotał.
- Nie, Peter, właśnie ty nie rozumiesz - powiedziałam, a po chwili ciszy westchnęłam głośno - Powiedz mi, dlaczego chcesz, żebym uciekła?
- Nie zrozumiesz - powtórzył.
- Powiedz. Spróbuję zrozumieć - naciskałam na niego - Albo powiedz mi teraz, albo zamilknij i nie poruszaj więcej tego tematu.
- Martwię się o ciebie - powiedział podnosząc na mnie wzrok.
- To jest ten powód? - zapytałam.
Pokręcił głową podenerwowany.
- Boję się - rzekł - Chcę żebyś uciekła.
Z powrotem ujęłam jego rękę i przybliżałam się do niego.
- Boisz się czegoś konkretnego? - spytałam ciszej.
Wyjął dłoń z mojego uścisku.
- Po prostu to zrób - warknął - Ten palant nie będzie cię już dalej denerwował. A ja zrobię wszystko. Słyszysz? Zrobię wszystko. Sprawię, byś poznała naszego ojca. Wrócę z nim. On opowie ci o wszystkim. Tylko, błagam, uciekaj.
Przyglądałam mu się przez dłuższą chwilę, w końcu spojrzałam w bok urażona. Nie kryłam swojego niezadowolenia.
- Jak chcesz - rzekłam - Nie musisz mówić. Ale nie mów już o tym nigdy więcej.
- Evangelino... - zaczął.
- Nie! - krzyknęłam mu w twarz - Masz zamilknąć! Dlaczego jesteś taki uparty? Dlaczego nie chcesz powiedzieć co się dzieje? Daj mi spokój i pozwól samej podejmować decyzje.
- Ale ja chcę dla ciebie dobrze...
- To zamilcz! - przerwałam mu - Nie chcę więcej słyszeć o tym chorym pomyśle. Chyba że masz do powiedzenia coś więcej?
Spojrzałam na niego wyczekująco, ale on spuścił wzrok i potrząsnął głową.
- Doskonale - powiedziałam - A teraz chodź. Jestem głodna i...

   Przerwało mi wycie. Głośne i donośne. Zamarłam w pół słowa i z lękiem spojrzałam na przeciwległą stronę lasu. Stamtąd dochodziło. Wilki, pomyślałam czując jak ogarnia mnie przerażenie. I były naprawdę blisko.

   Poprawiłam strzałę na cięciwie i wymierzyłam w las. Peter obok zrobił to samo. Czekaliśmy w nieznośnej, przepełnionej trwogą ciszy. Patrzyłam w głąb lasu, ale nic się nie pojawiało. Poczułam zimny pot spływający po moim karku.

   I potem się zaczęło. Usłyszałam groźne szczęknięcia, szelest liści. Coś z zawrotną szybkością biegło przez las. W ułamku sekundy wyskoczyły na polanę. Tuzin wielkich czarnych i brudnych wilków. Warczały i szczekały. Ich obrzydliwe żółte ślepia wpatrywały się na nas. Widziałam w nich rządzę mordu.

Poczułam ogarniającą mnie słabość. Kolana uginały się pode mną, jakby zwierzęta próbowały mnie roztopić tym przerażającym wzrokiem. Były coraz bliżej.

niedziela, 30 sierpnia 2015

ROZDZIAŁ VIII

   Miałam wrażenie że każdy, nawet najmniejszy ruch, może przesadzić o naszym losie. Wstrzymałam oddech, bojąc się oddychać. Byłam pewna, że nawet mrugnięcie wyda na nas wyrok śmierci.

   Powoli schyliłam głowę i z lękiem popatrzyłam w dół. Za wysoko. Byliśmy stanowczo za wysoko. Jak głęboka jest woda pod nami? To nie miało znaczenia. Jeżeli liny pękną, a my spadniemy, rozbijemy się i tak i tak. O taflę wody lub o dno. Pozostawało tylko jedno wyjście.
- Stanie nic nam nie da. Tylko tracimy czas - odezwał się Peter. Głos miał spokojny, ale napięty - Ruszajcie powoli.

   Problem w tym, że na koniu nie da się poruszać wystarczająco powoli i zgrabnie. Zwierzęta wyczuły nasz niepokój. Zdenerwowały się, tupały nogami, naprawdę ciężko było je opanować. Z rosnącym przerażeniem spojrzałam przed siebie. Liny pękały szybciej. Zostało nam zaledwie kilka sekund.
- Nie zdążymy - jęknęłam.
- Zejdźmy z koni - zaproponował Peter - Zostawmy je.
- Nie! - sprzeciwiłam się.
- Musimy! - odkrzyknął Peter.
- Biegnijmy! - dołączył William - Gilbert, biegnij!

   Gilbert, bez zastanowienia, uderzył piętami w boki konia i popędził do przodu. Nasza trójka zrobiła to samo. I to był błąd.

   Cienki sznurek przy jednym ze słupów na wzgórzu przed nami, na którym trzymała się konstrukcja, w końcu pękł.
- Zejdźcie z koni! - wrzasnął Peter.

   Konie zarżały głośno z przerażenia. Mój ogier stanął na tylnych nogach, zrzucając mnie w tył. Z jękiem uderzyłam plecami o twarde drewno. W tej samej chwili lewa strona mostu gwałtownie runął w dół.

   Koń Gilberta spadł w przepaść, na szczęście jeździec zdążył zejść i chwycić się lin po przeciwnej stronie.
- W tył! Zawracajcie! - zawołał.

   Nim zdążyłam zareagować, pękła druga lina. Usłyszałam głośny krzyk. Dopiero po chwili zorientowałam się, że ja też krzyczę. Ślizgałam się po drewnie, rozpaczliwie próbując się czegoś złapać. Most wisiał już tylko na dwóch zniszczonych linach. Dłonie boleśnie ocierały się o grube, szorstkie liny. Po chwili już do nich nie sięgałam. Z zawrotną szybkością zbliżałam się do końca mostu. Spadałam.

   Nie mogłam znieść wirującego w szaleńczym tempie dookoła mnie świata. Już wiedziałam, że nie zdążę się złapać i utrzymać na moście. Zacisnęłam mocno powieki, by nie widzieć zbliżającego się srebrnego lustra wody. Jedyne co słyszałam to pęknięcie trzeciej liny i własny, przeraźliwy krzyk.

   Poczułam czyjś dotyk. Gwałtownie się zatrzymałam. Otworzyłam oczy. William trzymał mnie kurczowo za nadgarstek. Wisiał na samym końcu mostu, jedną dłonią trzymając linę, drugą mnie.

   Spojrzałam w dół. Rzeka płynęła szybko jakieś trzydzieści metrów pod moimi stopami. Wciąż byłam za wysoko. Widziałam jak nasze konie wpadają do rzeki. Woda rozpryskała się na wszystkie strony. Nie mogłam przestać wymachiwać nogami i wolną ręką. Słyszałam głuchy odgłos, huk. Z powrotem popatrzyłam na Williama.
- Wciągnij nas! - wrzasnęłam z głosem przepełnionym strachem i rozpaczą.
Jego twarz poczerwieniała i wykrzywiła się z wysiłku, gdy próbował podnieść nas ku górze.
- Nie mogę! - odkrzyknął.
- Wciągnij nas! - powtórzyłam dużo głośniej, czując jak panika przejmuje nade mną kontrolę.
Nie chcę spadać. Naprawdę, bardzo bardzo nie chcę.

   Czułam ból, kiedy paznokcie Williama wbijały się w moją skórę, raniąc do krwi.
- Przestań się tak rzucać! - krzyknął niemalże płacząc.
Nie słuchałam go. Krzyczałam głośno, szamocząc się jeszcze bardziej. Chciałam być ptakiem, który im mocniej i szybciej porusza skrzydłami, tym lepiej lata, łatwiej utrzymuje się w powietrzu. Ale to nie była prawda. Nie byłam ptakiem. Byłam Evangeliną, która się poddała i puściłam dłoń Williama.
- Nie! - zawołał wyciągając do mnie rękę.
Z całej siły próbowałam ułożyć się tak, by wpaść do wody nogami. Jednak spadałam narażając plecy na przyjęcie uderzenia. Patrzyłam jak William nade mną robi się coraz mniejszy i mniejszy. Aż w końcu ponownie zamknęłam oczy i znieruchomiałam, przestając wymachiwać rękoma i nogami w rozpaczy.
Przed oczami miałam obraz koni uderzających z hukiem do rzeki i wodę rozpryskującą się, lśniącą w promieniach zachodzącego słońca. Wiedziałam, że za chwilę, za kilka krótkich sekund, ja też wpadnę do lodowatej wody i spowoduję kolejny taki rozprysk.
Spadałam swobodnie. Moje łzy znikały nim zdążyłam poczuć je na policzkach, włosy, rozwiane wokół głowy uderzały w twarz. Słyszałam głośny szum wiatru i rzekę pode mną. Zacisnęłam mocno pięści, przygotowując się, być może na najgorsze.

   Uderzenie wywołało przeraźliwy ból w okolicach kości ogonowej. W błyskawicznym tempie, zwiększając się, przeszedł przez kręgosłup, rozlewając po boleśnie kurczących się żebrach i zatrzymał się dopiero z tyłu głowy, promieniując na całą czaszkę. Widziałam tylko ciemność. W głowie miałam zamęt. Im bardziej się rzucałam, im bardziej chciałam wypłynąć na powierzchnię, tym głębiej się zanurzałam. Powietrze uciekło z płuc. Dusiłam się. Rozpaczliwie potrzebowałam powietrza. Powietrze. Tylko to się wtedy liczyło. Nic więcej. Ból, troska o brata i towarzyszy, martwienie się o przyszłość misji... To nie miało znaczenia. Znaczenie miało tylko powietrze.

   Wyłoniłam głowę odrzucając włosy do tyłu. Głośno zaczerpnęłam jak największy haust powietrza. Większy niż mogłyby pomieścić płuca. Do tej pory nie wiedziałam, że oddychanie może być tak wielką przyjemnością. Wymachiwałam nogami jakby w szaleństwie, próbując utrzymać się na powierzchni, uderzałam dłońmi w taflę wody. Prąd ciągnął mnie szybko w tył. Walcząc o każdą dodatkową odrobinę tlenu i o każdy centymetr nad wodą, rozejrzałam się dookoła, próbując rozeznać się w sytuacji. Wzburzona przez moje gwałtowne ruchy woda, była niemal na wysokości moich oczu, co utrudniało mi widzenie.
` - Peter... - wyszeptałam, rozglądając się nerwowo - Gdzie jesteś?
Dostrzegłam ruch kątem oka. Obróciłam głowę i spojrzałam. Chłopiec leżał twarzą w wodzie i nie poruszał się.
- William! - wrzasnęłam rzucając się w jego stronę.

   Płynąca zdecydowanie za szybko rzeka, obezwładniający ból w całym ciele, szum w uszach, zawroty głowy, szok i wciąż niedobór powietrza. To wszystko nie ułatwiało mi zadania. Pragnęłam albo już wydostać się z tej wody, albo zemdleć. Nie chciałam się dłużej męczyć. Nie miałam na to siły.

   W końcu udało mi się dotrzeć do księcia. Natychmiast odwróciłam go twarzą do góry. Był blady, oczy miał zamknięte. Jęknęłam z rozpaczy i objęłam go mocno, przerzucając jego bezwładną rękę przez moje obolałe ramię.
   Muszę się stąd wydostać, pomyślałam walcząc z nawracającą paniką. Brzeg był oddalony o jakieś dziesięć metrów. Wydawało by się, że nie wiele. Powinnam bez problemu przebyć taką odległość. Okazało się jednak, że pokonywanie jej w takich warunkach i z nieprzytomnym księciem na ramieniu, było jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek robiłam. Kompletnie nie miałam już sił. Po przepłynięciu zaledwie dwóch metrów, szlochałam głośno z bólu, wysiłku i strachu. Nogi pracowały coraz wolniej. Woda co chwilę zakrywała moją głowę, odcinając dopływ powietrza. Czułam przenikliwe, wręcz paraliżujące zimno. Każda cząstka mojego ciała błagała o litość.

- Obudź się! - krzyknęłam na Williama, przełykając łzy i lodowatą wodę - Obudź się, proszę!
Wiedziałam, że nie dotrę do brzegu... Ale moment. Z drugiej strony, jeszcze przed chwilą byłam pewna, że spadnę i zginę, rozbijając się o wodę. Może mogę dotrzeć na brzeg w jakiś inny sposób?

   Spróbowałam oczyścić umysł. Inny sposób, muszę znaleźć inny sposób. Rozejrzałam się dookoła. Było pewne, że nie dam rady dopłynąć, ale mogę...

    Zacisnęłam mocno powieki, skupiając się tak mocno, jak tylko było to wówczas możliwe. Ostatnie siły jakie miałam, poświęciłam na zrealizowanie swojego pomysłu. Miałam nadzieję, że tyle mocy wystarczy.

   Drzewo stojące przy brzegu, wygięło pień w nienaturalny sposób. Usłyszałam głośne trzaśnięcie z jego wnętrza, jakby stało tak nieruchome już od setek lat. Rozłożyste, łyse gałęzie powoli zaczęły się do nas zbliżać.

- Szybciej... - wysapałam, krzywiąc się z wysiłku.
   William zsuwał się pod wodę, miałam coraz mniej energii. Woda oddalała nas od drzewa.
Wyciągnęłam rękę ku gałęziom i rozwarłam dłoń. Byliśmy coraz dalej. Nie mogłam już bardziej naciągnąć drzewa. Z wrzaskiem odepchnęłam się jeszcze raz i zaczęłam płynąć pod prąd. Jeszcze kawałek, kawałeczek... Dwadzieścia centymetrów, dziesięć, pięć...

   Chwyciłam jedną z grubszych gałęzi i niemal zaśmiałam się z ulgi. Z trudem przerzuciłam powoli odzyskującego przytomność Williama przez pień drzewa.
- Trzymaj się! - zawołałam, jedną ręką wciąż go ubezpieczając.

   Nie wiedziałam, co kosztuje więcej sił: przeczołgiwanie się po drzewie czy użycie mocy, by samo wróciło do pierwotnej postaci. Zrobiłam to drugie, by nie musieć ciągnąc za sobą Williama. Drzewo powoli się wyprostowało, a my padliśmy na brzeg.

   Leżałam na brzuchu, podpierając się na drżących rękach. Kaszlałam, łapczywie chwytałam powietrze i plułam wodą. Mroczki tańczyły mi przed oczami, czułam jak ciążą mi powieki. Gdy największy strach minął i udało mi się trochę uspokoić, płożyłam dłoń na plecach Williama.
- Wszystko dobrze? - wycharczałam.
Pokiwał głową zanosząc się kaszlem. Ignorując go, ułożyłam głowę na ziemi i wtuliłam twarz w trawę. Zamknęłam oczy. Chciałam płakać z przerażenia, a jednocześnie śmiać się z radości, ulgi. Ale nie miałam siły na nic. I chociaż po ostatnich wydarzeniach powinnam cenić oddychanie, teraz nie chciało mi się nawet tego. Pragnęłam po prostu odpłynąć... Chociaż to chyba nie jest odpowiednie słowo...

  Byłam już blisko zaśnięcia, kiedy usłyszałam znajomy głos i poczułam potrząsanie. Nie odzywałam się, ani nie otwierałam oczu, dopóki nie uświadomiłam sobie, kto mną potrząsa. Zerwałam się nagle.
- Peter! - krzyknęłam, otwierając gwałtownie oczy.
- Już dobrze - powiedział chłopiec i przyciągnął mnie do siebie.
 Przytulił mocno. Oboje byliśmy zupełnie mokrzy, ale w końcu poczułam się bezpiecznie. Przycisnęłam policzki do jego piersi. Trzęsłam się w jego ramionach. Głaskał mnie po pękającej z bólu głowie.

   Siedzieliśmy tak w milczeniu i próbowaliśmy złapać oddech. W życiu nie pragnęłam niczego mocniej niż w tamtej chwili snu. Ponownie zaczęłam zasypiać , kiedy doszedł mnie szloch. Otworzyłam oczy. Gilbert siedział na trawie kilka metrów dalej. Głowę miał schowaną w ramionach i trząsł się w płaczu.

   Peter odsunął mnie od siebie i podszedł do młodego rycerza. Ja i William poszliśmy za nim.
- Gilbert? Co się stało? - spytał Peter klękając przed nim - Jesteś ranny? Gilbert?
Kiedy chłopiec nie odpowiedział, Peter posłał mi zaniepokojone spojrzenie. Przeczołgnęłam się i siadłam obok.
- Gilbert, słyszysz nas? - przemówiłam łagodnie, kładąc mu dłoń na ramieniu.
- To moja wina - powiedział zduszonym głosem, nie podnosząc głowy.
- Jak to twoja wina? - zapytałam.
- To przeze mnie to się stało. To moja wina.
Wymieniłam spojrzenia z bratem i księciem.
- Liny były przecięte, Gilbert - powiedziałam - To nie była twoja wina.
Potrząsnął chaotycznie głową.
- Nie zauważyłem tego. To przeze mnie. Składałem przysięga. Obiecałem chronić księcia. A teraz prawie nas pozabijałem.
- Ktoś przeciął liny, kiedy już weszliśmy na most - odezwał się Peter.
Popatrzyłam na niego.
- Zauważylibyśmy to - powiedziałam - Przecięcie tak grubych lin wymaga czasu.
- Ale na pewno ktoś je wtedy przeciął! Wcześniej wszystko było w porządku! - upierał się Peter.
- To nie logiczne!
- Przestańcie się kłócić - wtrącił William - Peter ma rację.
- Och, błagam! - obróciłam oczami - Mówisz tak, tylko dlatego, bo nie chcesz stanąć po mojej stronie.
- To moja wina - powtórzył Gilbert.
        - Nie twoja - rzekł William - Ja po prostu jej nienawidzę,
- Nie twoja, Gilbercie - powiedziałam kładąc dłoń na ramieniu rycerza i nie zwracając uwagi na księcia. Dlaczego nie zostawiłam go w tej wodzie?
- Prawie nas zabiłem. Wiedziałem... Wiedziałem, że nie mogę iść - rzekł - Nie nadaję się na rycerza.
- Głupoty mówisz - powiedziałam - Jesteś doskonałym rycerzem.
Podniósł powoli głowę i spojrzał na mnie załzawionymi, wielkimi oczami. Twarz miał czerwoną od płaczu.
- Nie prawda. To moja wina. Prawie nas zabiłem.
- Posłuchaj siebie, Gilbercie...
- Jest w szoku - osądził William przyglądając mu się badawczo - Musi odpocząć, jak wszyscy.
Lepiej znajdźmy jakieś miejsce na obóz, rozpalmy ogień. Musimy chociaż trochę wyschnąć, nim słońce całkiem zajdzie.
- Książę ma racje - powiedział Peter.
- Ja nie idę - Gilbert pokręcił głową - Zostawcie mnie tutaj.
- O czym ty mówisz? - William zmarszczył brwi.
- Ja tutaj zostanę. Mi tu dobrze.
- Gilbercie, zaraz ci przejdzie, zobaczysz. A teraz chodź z nami - zarządziłam.
- Nie, nie przejdzie - nacisnął chłopiec - Nie spisałem się. Zawiodłem księcia, króla. Ja... ja popełniłem błąd...
- Przestań - przerwał mu Peter - Posłuchaj mnie. Ta sprawa dotyczy nas wszystkich. Mnie, ciebie,księcia Williama i mojej siostry. Jak na razie wszystkich tak samo. I dlatego nie zostawimy cię tu, zabierzemy cię ze sobą. Działamy razem, wszyscy we czwórkę. I pomagamy sobie wzajemnie.
- Ale to moja wina - upierał się Gilbert jak małe dziecko.
- To że spadliśmy? Albo to wina nas wszystkich, albo nikogo z nas - rzekł Peter - Chcemy czy nie, jesteśmy teraz jedną drużyną. A ty do niej należysz.

   Gilbert sprawiał wrażenie nieco spokojniejszego. Powoli i niepewnie skinął głową. Milczeliśmy i czekaliśmy do póki całkowicie nie wrócił do siebie. Wydawał się być zażenowany swoim rozchwianiem. Przetarł twarz i wstał.
- W porządku. Chodźmy - powiedział z nagłą pewnością siebie.
Uśmiechnęłam się do niego słabo i z pomocą Petera wstałam. Mój brat już chciał ruszyć za Gilbertem i Williamem, ale złapałam go za rękę. Odwrócił się i spojrzał na mnie pytająco.
- Właśnie dlatego nie ucieknę - szepnęłam.
- Słucham?
- Ta sprawa dotyczy nas wszystkich. Działamy razem, wszyscy we czwórkę - powtórzyłam jego własne słowa.
Ramiona mu opadły i już miał się sprzeciwiać, ale weszłam mu w słowo.
- Chcę poznać tatę, chcę wiedzieć dlaczego jesteśmy Przeklęci...  Dlaczego mam te dziwaczne umiejętności, za które zabijają. Chcę wiedzieć kim są ci Kalaidarczycy i nie dopuścić do wojny. Nie ucieknę.
Nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, wyprzedziłam go i dogoniłam Williama i Gilberta, by mój brat przynajmniej na razie nie poruszał tego tematu.

czwartek, 20 sierpnia 2015

ROZDZIAŁ VII

   Mijały godziny. Towarzyszące nam słońce powoli przesuwało się po niemal bezchmurnym niebie. Dzień był ciepły, wiał delikatny wiatr. Siedziałam na grzbiecie swojego dużego i silnego konia. Zdarzyło mi się już wcześniej jeździć konno, więc teraz podróż była przyjemna, pozbawiona nerwów i obaw, by utrzymać się na koniu czy zapanować nad nim. Gdyby tylko była to zwykła przejażdżka...

Po opuszczeniu Stolicy skierowaliśmy się ku górom. Wysoka, zielona trawa lekko kołysała się na wietrze. Wokół polnych, wiosennych kwiatów głośno brzęczały pszczoły. Ptaki latały nad nami kracząc, inne przysiadały na gałęziach pojedynczych suchych drzew i śpiewały swe wesołe pieśni. Nie tak daleko pod nami rozciągały się małe wsie. Nigdy nie miałam prawdziwego domu, nigdy nie czułam się całkowicie bezpieczna, a teraz, po raz pierwszy w życiu, tak nie wiele brakowało, bym poczuła się naprawdę wolna. Lecz nie byłam. I nie wiedziałam, czy bogowie pozwolą mi jeszcze kiedykolwiek, tak bardzo zbliżyć się do wolności.

   Milczeliśmy, rozkoszując się ciszą i spokojem jaki panował poza miastami. Do tej pory nie napotkaliśmy żadnych problemów. Podziwiałam więc wspaniałe widoki, nie zapominając jak ważne jest nasze zadanie.

   Ja i Peter jechaliśmy z przodu. William i Gilbert podążali tuż za nami. Kiedy zaczęli cicho rozmawiać postanowiłam zagadać brata, który od początku wędrówki nie obdarzył mnie ani chwilowym spojrzeniem.
- Jesteś na mnie zły? - zapytałam.
Nie odpowiedział. Wpatrywał się w swoje dłonie, kurczowo zaciśnięte na siodle. Wydawał się myślami być w zupełnie innym miejscu. Kiedy byliśmy młodsi pewna starsza kobieta, która okazała nam serce i życzliwość przyjmując pod swój dach i wykarmiając, opowiedziała nam historię o wędrujących duszach żywych. Nie pamiętałam szczegółów tej opowieści, ale wiedziałam, że dusza Petera właśnie gdzieś sobie powędrowała, a skoro to on jest naszym przewodnikiem, wypadałoby ją przywołać z powrotem.
- Hej! - zawołałam tak by nie przestraszyć koni.
Peter drgnął prostując się gwałtownie. Podniósł głowę i popatrzył na mnie zdezorientowany.
- Musisz się tak skupiać, żeby zauważyć drogę, prowadzące nas świetliki czy jak to tam wygląda? - zapytałam.
- Nie. Nie, nie muszę - pokręcił głową - Po prostu się zamyśliłem. Przepraszam. Mówiłaś coś?
- Jesteś na mnie zły za rano, prawda?
Peter zajrzał przez ramię, sprawdzając czy William może nas podsłuchać. Książę jednak żywo dyskutował o czymś z Gilbertem.
- To już nie ważne, Evangelino - Peter nie patrzył na mnie - Wiedz, że miałaś szczęście. Ogromne szczęście. To mogło się naprawdę źle skończyć. Następnym razem milcz i potem powiedz mi, jeżeli koniecznie musisz się wyżalić.
- Dobrze, ale czy ty naprawdę myślisz, że ten rozpieszczony... - zaczęłam unosząc się gwałtownie.
- Przestań - przerwał mi Peter. W jego głosie pobrzmiewała irytacja - Mówię poważnie. Masz więcej szczęścia niż rozumu. Uważasz, że tak będzie już zawsze? Któregoś dnia słono za to zapłacisz.

   Denerwowało mnie to, że mimo iż byliśmy bliźniakami, to Peter zawsze mnie pouczał, dawał lekcje i zwracał uwagę. A ja nie mogłam się nigdy doczepić do jego zachowania. Ponieważ mój brat był idealny! Wszystko zawsze miał starannie zaplanowane, bezbłędnie radził sobie wszędzie, we wszystkim, nie zależnie od warunków. To co mówił, zawsze było mądre i roztropne. Nigdy nikomu się nie narzucał, nikomu się nie przeciwstawiał. Pozostawał niewidzialny. Gdyby nie był moim bratem, nie mielibyśmy ze sobą nic wspólnego, nie polubilibyśmy się zanadto. Byłam całkowitym przeciwieństwem cichego, spokojnego i małomównego Petera.  Dlatego tak zaskoczyła mnie jego reakcja dzień wcześniej, kiedy wymusił obietnicę oddania nam wolności na Edwardzie. Podziwiałam też to, że tak długo wytrzymał na torturach, nie zdradzając swoich magicznych umiejętności. Ogólnie podziwiałam go za wszystko. I za to też nie mogłam go znieść.

   Nie chciałam znów przyznawać mu racji, ale musiałam.
- Przepraszałam już - powiedziałam unikając jego wzroku - Ale przeproszę jeszcze raz. I dodam, że ty też nie jesteś idealny - i znów słowa zaprzeczyły myślom.
Peter zaśmiał się krótko, ale wyczułam w tym śmiechu wielki smutek. Popatrzyłam na niego z ukosa.
- Obiecałam sobie, że będę już nad sobą panować - rzekłam - Ale nie gniewaj się już na mnie.
Peter pokręcił głową.
- Nie gniewam się. Nie o to chodzi.
- To o co? - zapytałam bez wahania.
Tym razem Peter spojrzał mi prosto w oczy. Milczał przez długą chwilę, więc zaczęłam czuć się niezręcznie.
- Próbujesz mnie przestraszyć? - spytałam, starając się rozluźnić atmosferę.
Chłopiec jeszcze raz obejrzał się na Williama. Następnie nachylił się do mnie i szepnął:
- Mam do ciebie wielką prośbę, siostro, ale musisz obiecać mi, że się zgodzisz.
Popatrzyłam na niego pytająco. Nagle poczułam dziwny niepokój.
- Peter, o czym ty mówisz? Co się stało?
- Obiecaj mi - naciskał.
- Nie mogę ci niczego obiecać, póki nie wiem o co ci chodzi - zauważyłam.
Na twarzy chłopca malował się najprawdziwszy ból.
- To nie takie trudne. Zrobisz to w nocy, kiedy oni będą spać - wskazał głową na Williama i Gilberta.
Te słowa napawały mnie strachem. Do głowy przychodziły mi same czarne scenariusze.
- Mów, co masz na myśli - rozkazałam - Co zrobię?
Peter przygryzł wargi, zapewne zastanawiając się, czy powinien się w ogóle odzywać.
- Peter! - niemal krzyknęłam.
- Uciekniesz - szepnął tak cicho, żebym tylko ja mogła go usłyszeć.
Zrobiłam wielkie oczy.
- Peter... Co... Co ty? - zająknęłam się.
- Uciekniesz, zrozumiałaś? - jego głos drżał - Uciekniesz jeszcze tej nocy. Pomogę ci.
- Nie mogę.
- Możesz. Musisz.
- Nie mogę, bracie. Obiecałam.
- Mów ciszej - upomniał mnie - Uciekniesz. Tym razem nie możesz się sprzeciwiać.
- Ale dlaczego? - upierałam się - Przecież ten plan może się powieść...
- Nie, nie może - warknął przerywając mi.
- Dlaczego? - powtórzyłam.

   Naprawdę zdążyłam się już przekonać do tego pomysłu. Mimo wszystkich możliwych niebezpieczeństw, mogłam w końcu spotkać ojca, dowiedzieć się więcej o sobie, o świecie, w którym przyszło mi żyć. A teraz własny brat, który powinien to zrozumieć jak nikt inny, każe mi uciekać.
- Nie dyskutuj, Evangelino - powiedział - Zrobimy to. Ty to zrobisz.
- A co będzie z tobą?
Zastanowił się przez chwilę.
- Ja pójdę dalej - rzekł nie patrząc już na mnie.
Nagle poczułam jak wzbiera się we mnie złośc.
- Co ty sobie w ogóle wyobrażasz? - wycedziłam.
- Ciszej. Jakoś potem się spotkamy, albo... albo...
- Próbujesz coś udowodnić? Nie możesz mi wytłumaczyć, co to wszystko znaczy?
  - O czym tam tak szepczecie? - zawołał William z tyłu.
- Sprawy rodzinne - odpowiedziałam - Kłócimy się kogo z nas mama bardziej kochała.
William wbił się na swoim koniu między nas. Miałam ochotę krzyczeć mu w twarz, byłam wściekła, ale pohamowałam się.
- Rzeczywiście, poważny problem - odparł William - Nie ma dnia by moje siostry nie próbowały pozabijać się wzajemnie z tego samego powodu. Ale wydaje mi się, że powinniśmy się zając aktualniejszymi problemami.
Wyciągnął rękę i wskazał przed siebie. Spojrzałam i uderzyłam się dłonią w czoło. Kilka metrów przed nami płynęła woda. Duże nachylenie zwiększało jej szybkość.
- Rzeka! - wykrzyknęłam.
- Istotnie - przytaknął William - A w niej ryby, zapewne.
Spiorunowałam go wzrokiem, ale nie odezwałam się.
- Nie jest bardzo szeroka, trzydzieści metrów najwyżej - Gilbert przystanął obok - Chyba nie mamy wyjścia i musimy przez nią przejść.
- Szerokość to nie taki duży problem - odparł książę - Nasze konie są silne. Woda spływa szybko, ale kiedy zejdziemy z koni, spokojnie damy radę - spojrzał na Petera - Mówiono mi, że masz nieludzką umiejętność, dzięki której odnajdujesz drogę do Kalaidary.
Peter wzruszył ramionami.
- Bo mam, ale to nie oznacza, że nie mogę się mylić - odparł.
- Wolałbym, żebyś lepiej się nie mylił. Ta rzeka wygląda na dość głęboką. Konie mogą nie przepłynąć. Mam nadzieję, że macie w zanadrzu jeszcze jakieś swoje magiczne sztuczki?
Wymieniłam porozumiewawcze spojrzenia z Peterem.
- Mogłabym spróbować przechylić to drzewo, ale i tak jest za krótkie - powiedziałam z po wątpieniem.
- A konie nie przejdą przez tak cienkie i słabe drzewo - dodał William zamyślony.
Przewróciłam oczami.
- Nawet nie masz pojęcia, książę, jak bardzo denerwują mnie ludzie, którzy mówią tylko o koniach i o sobie samym - rzekłam.
William podrapał się po brodzie.
- W takim razie, teraz wiem o czym mam mówić częściej. Mój koń i ja jesteśmy głodni.
- Ja tu chyba umrę...
- Cudownie, mój koń i ja będziemy mieli co jeść.
Peter wyprostował się nagle.
- Most - powiedział.
- Co? - spytał Gilbert.
- Przejdziemy mostem - odpowiedział mój brat. Uśmiechnął się do nas promiennie i obrócił konia. Ruszył w stronę rzeki.
William błądził wzrokiem od niego do mnie.
- Most? - zapytał w końcu - Tutaj? Tutaj nie ma mostu, Peterze. Nakładamy drogi.
- Jest most - powtórzył Peter - A widzisz inne wyjście niż nadłożenie drogi i znalezienie go? Możemy przejść przez rzekę, ale wtedy musielibyśmy porzucić konie.
- Oczywiście, że widzę inne wyjście - odparł dumnie William.
- Przeniesiesz konia na plecach? - zażartowałam.
- Podobno mam do czynienia z wiedźmą i czarnoksiężnikiem. Sprawcie, że przelecimy przez rzekę.
Ponownie uderzyłam dłonią w głowę.
- Bogowie, on ma rację! - wykrzyknęłam - Peter, książę ma rację! Williamie, wiedz, że jesteś największym geniuszem jaki chodził po tej ziemi. Sprawimy, że wyrosną nam skrzydła ptaków i zwyczajnie przelecimy.
- Sarkazm. Zrozumiałem. Przestań - William machnął ręką w moim kierunku, jakby próbował odgonić natrętną muchę.
- Gdyby była taka możliwość, książę, już dawno byśmy to zrobili. Nie jesteśmy głupi. Możesz nie wierzyć, ale to że jesteśmy, jak wy to mówicie: Przeklęci, nie oznacza że potrafimy zrobić wszystko. Gdyby tak było, nie było by nas tutaj, tylko mieszkalibyśmy w zamku piękniejszym niż twój, a wieczorami...
- Bogowie, jak ona gada! - zawołał William - Peter, jak ty z nią wytrzymujesz tyle lat?
Peter będąc już daleko, tylko wzruszył ramionami.
- Po prostu ją ignoruję i tylko udaję, że słucham.
- Ej! - wykrzyknęłam.
William zaśmiał się i podążył za Peterem. Ja i Gilbert ruszyliśmy za nimi. Po chwili zorientowałam się, że mój brat i książę rozmawiają o mnie.
- Chłopcy są okropni! - stwierdziłam.
- Wiedźmy wcale nie lepsze! - odkrzyknął William nawet się nie obracając.
- Peter! On mnie obraża! Powiedz mu coś.
- Nie obrażam. Mówię prawdę - poprawił mnie książę - Prawdy bolą.
- Wiem, ale tę prawdę już znam. Więc daruj sobie - burknęłam - Nóż został już wbity, a ty niepotrzebnie popychasz go głębiej.

   Ku mojemu zdziwieniu William umilkł. Kontynuował jednak swoją rozmowę z drugim chłopcem na mój temat, dopóki nie dotarliśmy do mostu.
   Peter miał rację. Zaledwie kilometr od miejsca, gdzie się zatrzymaliśmy, dwa sąsiednie wzgórza łączył most. Był linowy, deska ułożona przy desce. Jego szerokość pozwalała pomieścić dużego konia.  Mimo wszystko nie wyglądał niebezpiecznie. Woda płynęła jakieś pięćdziesiąt metrów pod nim.
Gilbert uważnie przyjrzał się konstrukcji.
- Wygląda solidnie - stwierdził - Najlepiej by na początku poszła jedna osoba.
- Dobrze, więc... - zaczęłam.
- Ja pójdę - zadeklarował Gilbert pewnym głosem.
William i Peter odsunęli się, robiąc miejsce rycerzowi. Jego biała klacz weszła na pierwsze deski i powoli zaczęła się przesuwać na drugą stronę.
- Wszystko dobrze  - zawołał Gilbert, gdy był prawie w połowie mostu - Musieli go nie dawno zbudować i wygląda na to, że zrobili to porządnie. Wchodźcie, ale pojedynczo i powoli.
Ruszyłam pierwsza. Chwilę po mnie na most wkroczył William, następnie Peter. Powoli przemieszczaliśmy się przez most, kiedy nagle usłyszałam głośne trzaśnięcie. Zatrzymałam konia przestraszona.
- Słyszeliście? - zapytałam nasłuchując.
Pozostali także stanęli.
- Co to było? - spytał Peter.
Ja wiedziałam. Tego odgłosu nie dało się z niczym innym pomylić.
Usłyszałam jak Gilbert głośno przełyka ślinę.
- Pęknięta lina - powiedział pustym głosem.
Spojrzałam we wskazywanym przez niego kierunku i serce we mnie zamarło.
- A nawet dwie - dodałam.
Dwie liny na wzgórzu przed nami, które przywiązane do wbitych w ziemię słupków, podtrzymywały most, były pęknięte. Nie. Nie pęknięte. Przecięte. Powoli stawały się coraz cieńsze i cieńsze.
- Trzy i cztery - powiedział William za mną.
Odwróciłam głowę i poczułam się jeszcze gorzej. Teraz już wszystkie liny były zniszczone.  Powoli stawały się coraz cieńsze i cieńsze. Wszyscy wiedzieliśmy, co to oznacza. Byliśmy w pułapce.


Rozdział wcześniej ponieważ nie będzie mnie w sobotę. Mam nadzieję, że się podoba ^^
Pozdrawiam!
Cassandra

sobota, 15 sierpnia 2015

ROZDZIAŁ VI

   Było jeszcze ciemno, kiedy Sebastian obudził mnie szarpnięciem za ramię. Położył przede mną misę z jedzeniem i dzban wody. Zaczekał aż wszystko zjem. Na wpół jeszcze śniąca pożywiłam się przed wyruszeniem w podróż. Zastanawiałam się, kiedy znów będę miała okazję zjeść coś porządnego. Nie żeby jedzenie więzienne było czymś szczególnym.

  Sebastian milczał. Nie wydawał się już przestraszony, tak jak przez ostatnie dni. Tego dnia był smutny, zamyślony.
- Martwisz się o brata? - zagadnęłam popijając czerstwy chleb wodą.
Podniósł wzrok i spojrzał na mnie z gniewem, ale już po chwili znów wyglądał na przygnębionego. Pokiwał głowę.
- Jest jeszcze taki młody i niedoświadczony - powiedział - Nigdy wcześniej nie walczył naprawdę, nie był na żadnej mniej ważnej misji. A Lord Edward posyła go w to bagno.
Przytaknęłam.
- Rzeczywiście, użyłeś najlepszego słowa, by to opisać - zgodziłam się.
- Ale to nasza jedyna szansa. Bagno jest naszą jedyną szansą.
Zaśmiałam się gorzko.
- Nie brzmi to motywująco. Ale to prawda.
- Rozmawiałem wczoraj z Gilbertem - kontynuował Sebastian - Biedny chłopiec boi się. Płakał, nie chciał iść. On... on nie jest jeszcze na to przygotowany.

   Nie zapomniałam o urazie, o niechęci jaką czułam wobec Sebastiana. Ale gdy mówił takie rzeczy, gdy wyrażał się z taką samą miłością o Gilbercie, z jaką ja wyrażam się o Peterze, zrobiło mi się go żal.
- Ja i Peter może nigdy nie walczyliśmy na miecze, nie pojedynkowaliśmy się, ale odkąd pamiętam byliśmy sierotami. Nie mieliśmy domów. Codziennie walczyliśmy o przetrwanie na ulicach tych biednych wsi. Mamy więc jakieś pojęcie. Mamy chronić przede wszystkim Księcia, ale zaopiekuję się też twoim bratem. W miarę możliwości, oczywiście - obiecałam.
Sebastian podniósł głowę. W jego oczach pobłyskiwała nadzieja.
- Dziękuję - powiedział cicho.
Obdarzyłam go uśmiechem. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę, po czym przeciągnęłam się i wstałam.
- Wydaje się, że musimy już wyruszać.
Sebastian również wstał.
- Masz rację, wojna nie lubi czekać. Chodź, wiedźmo.

   Z rycerzem krok za mną ostatni raz przeszłam korytarzami zamków. To nie był mój dom, to było moje więzienie. Doznałam tu cierpienia. A mimo to świadomość, że już nigdy tu nie wrócę sprawiała mi przykrość. Zła na samą siebie, za takie myślenie skupiłam się na powadze naszej misji. Z przerażeniem odkryłam, że jestem zupełnie nie przygotowana. Nie znam drogi, nie mam pojęcia ile potrwa podróż, przez co będziemy musieli przejść, co czeka na nas u celu.

   Kalaidarda. Kalaidarańczycy. Te pojęcia były mi zupełnie obce. Ale wiedziałam, co oznacza słowo "ojciec". A mój ojciec był właśnie w Kalaidarze. Kolejny powód , dla którego powinnam uczestniczyc w tej misji. Powtarzałam sobie, że postępuję słusznie.

   Wyszliśmy na plac zamkowy. Było pusto i cicho. Zadrżałam czując poranny chłód powietrza. Spojrzałam na odległe góry widniejące na horyzoncie. Czerwone, wielkie słońce wychylało się zza nich. Jego długie promienie oświetlały moją twarz, raziły w oczy. Przysłoniłam je dłonią i przyjrzałam się spokojnemu morzu. Falowało łagodnie, światło słońca odbijało się majestatycznie w wodzie. Niebo przybrało piękny jasno pomarańczowy odcień, małe chmurki powoli poruszały się na słabym lecz zimnym wietrze. Nagle strach ustąpił i poczułam przypływ energii i pewność siebie, a przede wszystkim spokój. Uśmiechnęłam się, przymknęłam oczy i zaczęłam wdychać rześkie powietrze, które oczyściło mój umysł.

   Na placu czekali już Peter i Gilbert. Mój brat miał dokładnie takie samo odzienie jak ja. Poprzedniego dnia, po Zebraniu Rady, Sebastian przyniósł do mojej celi jasno brązową długą do pół uda koszulę z długimi, szerokimi ramionami. Była lniana, tak samo jak spodnie w popielatym kolorze. Ubranie to było lekkie, ale ciepłe. Idealne na podróż po północnych krainach. Buty były wygodne, sięgały do połowy łydki. Dostaliśmy także zapasowy grubszy wełniany sweter, który przewiązałam wokół bioder.

   Uśmiechnęłam się do brata i uścisnęłam go na przywitanie. Przytuliłam policzek do jego czystych już włosów. Cieszyłam się, że wciąż jestem z nim. Radowała mnie myśl, że idzie razem ze mną. I, może nie zabrzmi to dobrze, ale odczuwałam ulgę, że większa odpowiedzialność spoczywa na nim, niż na mnie.
- Jak się czujesz? - zapytałam odsuwając się od niego.
Wciąż był przerażająco blady, poraniony i poobijany, ale odwzajemnił mój uśmiech. Teraz kiedy słońce rozświetlało jego twarz, umył się i trochę odpoczął, nie wyglądał aż tak bardzo źle. Pokiwał głową, dając znak że wszystko z nim w porządku.

  Zerknęłam na Gilberta. Oczy miał szkliste i zapuchnięte. Pewnie jeszcze przed chwilą płakał, pomyślałam czując coraz większy żal. Chłopiec nie miał już na sobie zbroi. Jego ubranie było niemal takie samo jak nasze, z tym że białe. Wiedziałam, że przeklęci ludzie, konkretniej pół- ludzie, nie mogą nosić bieli. My dostaliśmy brąz i szarość.

   Usłyszałam jak znów otwierają się drzwi. Odwróciłam się, a wrota rozwarły się. Na plac wszedł młody chłopiec. Mógł mieć tyle samo lat co ja i Peter. Twarz miał pociągłą, bladą, a oczy ciemne i duże. Proste, ciemno brązowe włosy opadały mu na ramiona. Grzywka opadała mu na czoło. On w przeciwieństwie do nas miał białą koszulę, na niej czarną, skórzaną kamizelkę z kołnierzem, wiązaną z tyłu. Spodnie miał czarne, eleganckie, ale wyglądały na wygodne. Tak samo jak buty, również skórzane, wysokie, z małym obcasem. Przez pas przewiązał dodatkowy sweter, podobny do naszego. Prócz niego miał także brązową, skórzaną, a jakże inaczej, pochwę a w niej trzymał miecz.

- A to zapewne nasz książę - odezwałam się pół głosem- Cóż za strój. Oczywiście, książę musi się wyróżniać od marnego rycerza i przeklętych sierot.

   Słowa te były skierowane wyłącznie do mnie samej, Petera i dwójki rycerzy. Jednak usłyszał mnie także nowo przybyły. Chłopiec wbił we mnie wzrok, a mnie przeszył dreszcz. Jego ciemne, mroczne oczy były straszniejsze niż lodowate oczy Edwarda. Książę podszedł dumnie wyprostowany i przystanął tuż przede mną.

- A to za pewne wiedźma, o której tyle mi opowiadano - powiedział głosem zupełnie pozbawionym emocji - Cóż za zachowanie. Oczywiście, sierotę nikt przecież nie wychowywał.
Przekrzywiłam głowę.
- Jesteś papugą czy małpką, że po prostu przekształcasz to co doszło do twoich delikatnych, książęcych uszu? - zapytałam nim zdążyłam ugryźć się w język.
- Evangelino! - upomniał mnie Peter. Ukłonił się nisko przed księciem - Przepraszam - wymamrotał.
Prychnęłam obracając oczami. Nagle poczułam niechęć do chłopca stojącego przed nami.
- Bracie, obiecaliśmy, że będziemy go chronić - powiedziałam - To nie oznacza, że musimy mu okazywać szacunek. Myślisz, że on będzie okazywał nam?
 Chłopak świdrował mnie wzrokiem.
- Skąd wiesz, że nie zamierzałem? - spytał - Wychodzisz z założenia, że skoro pochodzę z królewskiej rodziny będę wami gardził?
   Wzruszyłam ramionami. Zbił mnie z tropu, ale nie zamierzałam dać tego po sobie poznać. Książę udał, że rozgląda się za czymś konkretnym. Rozłożył ręce.
- Moment, gdzie mój bat? - zapytał - Czym ja będę bić te przeklęte istoty?
Wyglądał tak komicznie udając, że z trudem powstrzymywałam się od śmiechu. Chłopak przestał i ponownie na mnie popatrzył.
- Poza tym, szacunek wobec mnie jest wskazany - powiedział - Ja jestem następcą mojego ojca. W połowie twoim przyszłym królem. Ty jesteś wiedźmą, przestępczynią, moją strażniczką, po części Kalaidarczynką. Nie wiem jakie zwyczaje bywają u was, w Kalaidardze, ale tutaj za takie słowa, zostałabyś stracona.

Udawałam, że jego słowa nie robią na mnie wrażenia. Miałam uwierzyć, że ktoś taki początkowo chciał być dla nas miły?
- Wybacz, książę, ale wydaje mi się, że to, iż jesteś księciem, to żadna twoja zasługa. Co najwyżej twoich rodziców. I bogów.Tak samo, to że ja jestem przeklętą w połowie Kalaidarczynką nie jest moją winą, lecz moich rodziców oraz bogów. Jesteśmy tacy sami. Tytuł przed twoim imieniem nie robi na mnie żadnego wrażenia.

   Chłopiec otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale natychmiast je zamknął. Wyglądał jakby nagle zrobiło mu się bardzo przykro. Uśmiechnęłam się do niego kpiąco, a jego twarz po chwili ponownie zamieniła się w kamień.
Peter wydawał się być zrozpaczony.
- Przepraszam - powtórzył uważnie przyglądając się księciowi - Ja... ja... Evangelino!
- Słucham?
Popatrzył na mnie z wyrzutem.
- Chociaż raz - szepnął - Chociaż ten jeden raz mogłaś sobie darować.

   Ramiona mi opadły. Znowu to zrobiłam. Zawiodłam Petera, nawet ten jeden raz nie potrafiłam po prostu zamknąć ust i przemilczeć. Pomyślałam, co czuje mój brat. Bał się, ciążyła na nim odpowiedzialność za nas wszystkich, nie był pewien, a ja już na samym początku obrażam samego księcia, zupełnie niepotrzebnie.
   Nie chciałam ranić Petera. Był wszystkim, co kiedykolwiek miałam. Bez niego już dawno byłabym martwa. Gdyby go nie było, moje życie byłoby pozbawione miłości, nie miało by sensu. Raniąc go, raniłam samą siebie.

   Spojrzałam na księcia.
- Przepraszam - powiedziałam dużo spokojniej.
Tak naprawdę przepraszałam brata, nie niego. Wciąż trzymałam się swojego zdania. Ale postanowiłam, że dla dobra nas wszystkich, przestanę już tak wybuchać bez powodu.
Książę pokiwał głową, ale nic nie odpowiedział. Odwrócił wzrok, a ja przez krótką chwilę widziałam w nich smutek. Poczułam się jeszcze gorzej.
- To się więcej nie powtórzy, książę - obiecałam jemu i samej sobie.
Wzruszył ramionami.
- Może i masz trochę racji, ale za takie słowa najpierw ścięto by ci ręce i nogi, a na końcu głowę - powiedział.
- Mogłabym nie dożyć ścięcia głowy - zauważyłam.
- Bez obaw, specjalnie dla ciebie coś byśmy wymyślili.
  Minęło kilka sekund ciszy nim zorietnowałam się, że to był żart. Uśmiechnęłam się szeroko. Książę zrobił to samo, ukazując swoje idealnie równe zęby. Nagle uświadomiłam sobie, jak moje są krzywe i brzydkie. Natychmiast zamknęłam usta.
   Peter wydawał się już dużo spokojniejszy. Skinął głową w moją stronę, ale nadal widziałam wyrzut w jego oczach.

   Drzwi zamku otworzyły się kolejny raz. Edward podszedł do nas szybkim krokiem. Pokłonił się przed księciem. Następnie obrzucił mnie i Petera nienawistnym spojrzeniem.
- Konie przygotowane, książę - odezwał się - Wszystko gotowe do drogi.
- Nikt mnie jeszcze nie przedstawił - odparł chłopiec nie patrząc na namiestnika swojego ojca.
Edward potaknął.
- Tak. Tak, oczywiście. Oto pierworodny syn króla Augustyna, książę William Linnkernbark.
Peter pokłonił się ponownie. Mimowolnie poszłam za jego przykładem.
- A to przeklęte dzieci Evy Bromus i władcy Kalaidardy - dodał Edward z obrzydzeniem - Macie życiem ochraniać księcia i  odnosić się do niego z należytym szacunkiem, zrozumiano?
William zaśmiał się krótko, cicho. Edward spojrzał na niego zaskoczony.
- Czy nie traktowali cię z szacunkiem, książę? - zapytał obrzucając nas krytycznym wzrokiem.
Przestraszyłam się, że chłopiec powtórzy teraz wszystko to, co przed chwilą sama powiedziałam. Jego twarz natychmiast skamieniała.
- Skądże, byli bardzo mili - rzekł, a ja odetchnęłam z ulgą.
- Na pewno? Bo jeśli nie, to zmienimy plany, a ta dwójka...
- Daj spokój, Edwardzie - przerwał mu książę - Nie mamy czasu na zmianę planów. Wojna nie lubi czekać.
Spojrzałam na Sebastiana stojącego obok.
- To wasze motto? - szepnęłam.
Rycerz uśmiechnął się dyskretnie.
   Edward wyciągnął rękę przede mnie. Dopiero teraz zorientowałam się, że trzyma dwa łuki. Nie takie brzydkie, byle jakie łuki, które sami z Peterem wykonaliśmy i które nam odebrano, lecz najprawdziwsze, starannie zrobione łuki. Duże, silne, wytrzymałe, piękne. I dwa kołczany. W każdym po tuzin złotych, okazałych i prawdziwych strzał. Onieśmielona zerknęłam niepewnie na Edwarda.
- To dla nas? - zapytałam.
- No co ty, chciałem je zjeść na kolację. Oczywiście, że dla was. Książę i rycerz mają miecze, wy macie te łuki.
Peter wziął jeden. Na jego twarzy malowało się niedowierzanie i oczarowanie.
- Jest wspaniały - wyszeptał oglądając go z każdej strony - To zapewne łuk stworzony dla królewskiej armii?
- Owszem - potwierdził Edward - Bierz, dziewczynko, swój łuk i wyruszajcie.
- Aha, aha. Wojna nie lubi czekać - powiedziałam odbierając łuk. Niemalże nic nie ważył. Przewiesiłam go przez ramię i od razu poczułam się bezpieczniejsza.
   Królewski Namiestnik wręczył nam jeszcze szybko po jednej, lnianej torbie z ekwipunkiem.
- Pora wyruszać - powiedział Edward pomagając księciu przewiesić torbę przez ramię.

   Słońce zdążyło już wzejść. Zrobiło się cieplej. Zaczęły śpiewać ptaki. Sebastian przytulił mocno Gilberta.
- Poradzisz sobie, bracie - powiedział na pożegnanie - Wierzę w ciebie.
Gilbert potaknął. Warga mu drżała.
- Do zobaczenia, bracie - rzekł tylko.
Sebastian i Edward ukłonili się przed Williamem.
- Życzę szczęśliwej podróży - powiedział Edward - Niech bogowie czuwają nad tobą, książę. Pamiętaj, o co walczysz.
Chłopiec poważnie skinął głową.
- Do zobaczenia, Edwardzie.

    Cztery konie czekały przed nami. Gdy wsiadłam na grzbiet jednego z nich, czarnego, dużego ogiera, obejrzałam się jeszcze raz. Spojrzałam przez ramię na Edwarda. Mężczyzna patrzył prosto na mnie. Kamienna twarz. I te oczy. Przepełnione nienawiścią i złem. Zadrżałam. Namiestnik w tamtej chwili nie przypominał człowieka. Zło wcielone, pomyślałam z lękiem. Wiedziałam, że już nigdy nie zapomnę tego widoku. Przerażające oczy wpatrujące się prosto we mnie, przepełnione mrokiem.
- Nie kombinuj, wiedźmo - odezwał się - Masz być posłuszna.
Odwróciłam się powoli wstrząśnięta. Pewność siebie, jaką jeszcze przed chwilą odczuwałam, teraz zniknęła bezpowrotnie.
- Wio! - zawołał William.
Jego koń zarżał. Ja, Peter i Gilbert powtórzyliśmy okrzyk księcia.
Ruszyliśmy ku nieznanemu.


   Mam nadzieję, że kolejny rozdział się podobał  :) Nie będzie już zdesperowanych notek na koniec XD Zamiast tego chciałam po prostu podziękować wszystkim, którzy mnie czytają, a w szczególności tych, którzy mnie komentują. Każdy komentarz jest dla mnie ogromnie motywujący :) 
Siódmy rozdział za tydzień. Zapraszam!
Pozdrawiam!
Cassandra 

sobota, 8 sierpnia 2015

ROZDZIAŁ V

   Późnym południem usłyszałam głośne trzaśnięcie w zamku. Gwałtownie podniosłam głowę i otworzyłam oczy. Jeszcze przed chwilą mój wyczerpany po długiej, nieprzespanej nocy umysł odpływał w krainę snu, ale natychmiast się rozbudziłam. Utkwiłam wzrok w drzwiach wyczekując. Utworzyły się i do ciasnej celi weszli moi cudowni znajomi. Sebastian i Gilbert stanęli w miejscu i przyglądnęli się mi badawczo. Westchnęłam zniecierpliwiona.
- Dajcie spokój, nie jestem aż taką złą wiedźmą - odezwałam się zachrypniętym, zmęczonym głosem - Nie przeklinam kogo popadnie, a gdybym nawet próbowała was zabić, wydałabym na siebie wyrok śmierci.
- Skąd wiesz, że już go nie dostałaś? - Sebastian podniósł brew.
   Wyprostował się i dumnie wypiął swoją pierś, a tym samym wydatny brzuch. Wydawało się, że dodałam mu odwagi i natychmiast pożałowałam, że się odzywałam. Chciałam tylko, żeby się nie ociągali z tym co mają mówić, bądź robić, a nie żeby przestali się mnie bać. Naprawdę nie miałam zamiaru robić już komukolwiek więcej krzywdę ale to, że ludzie odczuwali strach w stosunku do mnie, dawało mi chociaż trochę więcej ulgi i korzyści.

   To co powiedział rycerz też nie zabrzmiało obiecująco. Przejęta powoli oparłam się o ścianę. Utworzyłam usta chcąc coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło mi do głowy.
- Wydano na mnie wyrok śmierci? - wyjąkałam tak cicho, że ledwie słyszalnie. Łzy ponownie stanęły mi w gardle i zaczęły dusić.
Gilbert obrzucił towarzysza pogardliwym spojrzeniem.
- Oszczędź sobie, bracie - powiedział po czym zwrócił się do mnie - Nikt nic takiego nie powiedział. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Lord Edward ma wobec ciebie i twojego brata inne plany.

   Nim zdążyłam się odezwać podszedł i przyklęknął przede mną. Podał mi nieduży dzban. Odebrałam go trzęsącym rękoma.
- To woda. Napij się - polecił Gilbert. Głos miał łagodniejszy.
- Dziękuję - powiedziałam.
   Popatrzyłam na niego, ale on spuścił wzrok. Przechyliłam dzban i wlałam całą jego zawartość do ust. Nie zdawałam sobie dotąd sprawy jak bardzo jestem spragniona. Chłodna woda spłynęła po moim gardle przynosząc ulgę. Wypiłam wszystko do ostatniej kropli i wciąż chciałam więcej.
- Jeszcze? - wycharczałam słabo.
Gilbert potrząsnął głową. Westchnęłam zrezygnowana, ale byłam wdzięczna choć za tę odrobinę.
- Jakie ten troll ma plany wobec nas? - spytała.
- Nie mam pojęcia. Nie byliśmy obecni na dzisiejszym Zebraniu Rady - odpowiedział młody rycerz - I żaden troll, wiedźmo, tylko Lord Edward.
Zaśmiałam się krótko.
- Ale domyśliłeś się o kim mówię - zażartowałam.
Gilbert uśmiechnął się słabo.
- Masz rację - odparł - Ma coś z trolla.

   Podniósł głowę i nasze spojrzenia się skrzyżowały. W jego zielonych dużych oczach błyszczały iskierki radości oraz współczucie i dziwny smutek. Po raz pierwszy popatrzyłam na niego nie jak na człowieka- marionetkę, który na rozkazy wyrządza mi krzywdę i sprawia przykrość. Wydawał się być zwykłym, ciepłym chłopakiem, który dopiero co został mianowany rycerzem. Był niewiele starszy ode mnie.

   Ale nazwał mnie wiedźmą. On nie był moim przyjacielem.

- Dobra, dosyć tego - odezwał się Sebastian, który przez cały czas stał w drzwiach - Lord Edward i członkowie Rady chcą się z tobą zobaczyć, przeklęta dziewczyno.
   Dźwignęłam się na nogi z wysiłkiem. Sebastian objął jedno moje ramię, Gilbert drugie. Cieszyłam się z tego, ponieważ z trudem stałam o własnych siłach. Wyprowadzili mnie z celi i poprowadzili przez te same korytarze co ostatnio. Zaczynałam się niepokoić, rozpoznając drogę. Przestraszałam się, że znów zabierają mnie na publiczne tortury. Nie miałam szans znieść tego drugi raz. Jednak rycerze skręcili i powędrowaliśmy wąskimi, stromymi schodami na górę. Schody zawijały się i dłużyły w nieskończoność. Kiedy w końcu przestaliśmy się wspinać, kręciło mi się w głowie.

   Dotarliśmy do Sali Narad. Była większa niż się spodziewałam. Wielkie okna przysłonięto krwisto czerwonymi, grubymi zasłonami. W kątach ustawiono pozbawione kwiatów rośliny. Poza nimi w pomieszczeniu znajdował się tylko długi drewniany stół, okryty obrusem o tej samej barwie co zasłony i kilkanaście krzeseł. Wszystkie miejsca były pozajmowane. Kiedy przekroczyliśmy próg, poczułam jak skupia się na mnie co najmniej tuzin par oczu. Dojrzali mężczyźni, niektórzy już bardzo starzy wlepiali we mnie wzrok. Przed każdym znajdowała się lampka wina. Pośrodku stołu siedział Edward Orvosyln. Przyglądał mi się uważnie nienawistnym spojrzeniem. Odpowiedziałam mu tym samym.

   Kilka metrów przed nim, na środku sali stał Peter. Był tyłem do mnie, pochylał się do przodu i widziałam, że z trudem trzyma się na nogach. Nie patrzył na Edwarda ani żadnego innego członka Rady.  

 Sebastian i Gilbert pozostawili mnie obok brata i dołączyli do pozostałych rycerzy; pod ścianą ustawił się rząd stojących na baczność, co najmniej trzydziestu mężczyzn w zbrojach. Dostrzegłam, że każdy trzyma w dłoni miecz. Ostre zakończenia groźnie połyskiwały w świetle słońca przedzierającego się przez zasłony. Przełknęłam ślinę i odwróciłam od nich wzrok. Zerknęłam na brata.
- Co się dzieje? - szepnęłam.
Przyłożył palec do ust nakazując mi milczenie. Wzrok miał utkwiony w podłodze.
Spojrzałam na Edwarda.
- Te miecze są zbędne, Lordzie - powiedziałam głośno - Nie jesteśmy niebezpieczni.
Peter ścisnął mocno moją dłoń, przywołując do prządku.
- Bądź cicho - syknął.
Edward zmierzył mnie swoimi zimnymi oczyma. Jego twarz wyglądała jak wyrzeźbiona w kamieniu.
- Chyba nie zdziwisz się, dziewczynko, jeśli powiem ci, że nie mamy do was dużego zaufania - odezwał się.
- Szkoda - wzruszyłam ramionami - Miałam nadzieję na przyjaźń.
Peter uderzył mnie łokciem w bok. Jęknęłam z bólu. Po wczorajszym dniu miałam boleśnie poobijane żebra.
- Po co to robisz? - warknął Peter. Mówił głośniej i w końcu na mnie spojrzał. W jego oczach prócz cierpienia i wycieńczenia kryło się zniecierpliwienie i irytacja.
- Traktowali nas podle - odpowiedziałam - Mam być im za to wdzięczna i składać pokłony?
- Nie potrzebujemy wdzięczności i pokłonów wieźmy - wtrącił Edward - Wystarczy odrobina należytego szacunku.
- To nie człowiek, panie - odezwał się jakiś starszy mężczyzna z końca stołu - Dla niej nie ma znaczenia, że jesteś Namiestnikiem Króla. Jej władcą jest ktoś inny. To potwór.
- Wolę być dobrym potworem niż złym człowiekiem - wypaliłam.
- Proszę! - krzyknął Peter. Głos miał przepełniony rozpaczą - Proszę, skończ i wysłuchaj ich.

   Spojrzałam na niego rozwścieczona, ale zaraz złagodniałam. Mój brat był bliski płaczu i omdlenia. Patrzył na mnie z taką odrazą i zawodem, że poczułam wyrzuty sumienia. Posłusznie spuściłam głowę i zamilkłam.
Edward odezwał się dopiero po chwili.
- Proszę, a jednak łatwiej współpracuje się z chłopcem. Cóż, czy tego chcemy czy nie, ta dwójka to w połowie też ludzie. I mogą nam pomóż.
Powoli podniosłam głowę.
- Pomóż? Wam?
Edward przytaknął.
- Zawiodę cię, dziewczynko, ale z przyjaźnią musisz się pożegnać...
- Sprawiasz mi ból... - mruknęłam zniechęcona, ale Namiestnik chyba tego nie usłyszał. Bądź też nie chciał usłyszeć.
- Proponuję sojusz - kontynuował - Ile macie lat?
- Trzynaście - odpowiedział Peter - Jesteśmy bliźniakami.
- Są w wieku księcia Williama - zauważył mężczyzna siedzący po lewej Edwarda - Chyba, że stwory z Kalaidardy inaczej liczą lata.
Cudownie, wiadomość bez której bym nie przetrwała: mam tyle samo lat, co książę William. Kim jest, bogowie, książę William?

- Posłuchaj, dziewczynko - Edward zwrócił się do mnie - Rozmawialiśmy z twoim bratem. Długo to trwało, ale w końcu przekazał nam parę cennych informacji. Zechcesz się z nimi sam podzielić z siostrą, chłopcze?
Poczułam narastającą we mnie frustrację. Najpierw rozłączają nas i torturują a później udają, że hojnie darują nam prywatności. Mimo to odwróciłam głowę i spojrzałam na brata.
Zblednął jeszcze bardziej i unikał mojego wzroku. Na przemian otwierał i zamykał usta, przypominając tym rybę.
- Co się stało? - ponagliłam go - O czym oni mówią? Peter?
Peter odchrząknął.
- Ja... Ja wiem jak dostać się do tej całej Kalaidardy - wychrypiał.
Zrobiłam wielkie oczy.
- Słucham?
- Ja to czuję... Nie wiem, nie umiem ci tego wyjaśnić... Ja... - umilkł i zdałam sobie sprawę, że teraz już nic się od niego nie dowiem.

- Dokładnie - powiedział Edward - Żaden z ludzi nie zna drogi do Kalaidardy. Ale wy jesteście inni. W tej chwili nie interesuje mnie, czy ty też posiadasz tę umiejętność rozeznania się w terenie. Ważne, że twój brat ją ma - umilkł, jakby czekał na mój komentarz, ale nie odezwałam się. Kontynuował - Już od kilku długich miesięcy zanosi się na wojnę z tymi stworami, do których także należycie. Mój przyjaciel, jak również król całego naszego Królestwa, długo przygotowywał się, by wyruszyć na zwiady do Kalaidardy. Pragnął starać się tam o pokój. Mówiłem mu, że to pomyłka, że to bezsensu, żeby lepiej pierwszemu zaatakować. Ale Augustyn jak zawsze nie posłuchał ani mnie, ani nikogo innego. Powierzył mi opiekę nad Królestwem, zebrał małe wojsko i wyruszył, choć sam do końca nie wiedział gdzie.
   Minęło już mnóstwo nocy, a po nim ani śladu. Nie wraca. Nie mamy od niego żadnych wiadomości. Byliśmy już prawie zdecydowani na rozpoczęcie ataku. Ale wtedy pojawiliście się wy i nasze plany uległy pewnym zmianą. Rozumiecie, że wojna to ostateczność. Oczywiście, jesteśmy na nią odpowiednio przygotowani, ale wolelibyśmy jej uniknąć. Co prawda, kiedyś byłem innego zdania, ale kiedy król tak niespodziewanie zniknął... Obecna tu Rada podjęła decyzję: przystąpimy do jeszcze jednej, ostatniej już próby. A wy, wasze pochodzenie, a z wami wasze umiejętności i moce jesteście niezbędni, by próba się powiodła.
- Niech zgadnę - powiedziałam - Mamy przetransportować cię, Lordzie, do Kalaidardy?
Edward zaprzeczył ruchem głowy.
- Król dał mi rozkaz; mam pilnować porządku tutaj. W wypadku wojny, ktoś musi być tu obecny, a ja jestem Namiestnikiem Króla - odparł - Jednak do Kalaidardy również nie może wybrak byle jaki chłop. To musi być ktoś choć w połowie tak ważny jak król. Nie dorosły jeszcze, następca tronu, młody książę William sam się zgłosił na tę wyprawę.

   Wzruszyłam ramionami lekceważąco, chcąc pokazać, że obojętne mi jaki tytuł posiada tyłek, którym mam przetransportować. Lord Edward chyba dokładnie odczytał moje myśli, bo ściągnął brwi w złości.
- To poważna sprawa, wiedźmo, więc potraktuj ją poważnie - skarcił mnie Namiestnik - Jesteście w połowie ludźmi, w połowie Kalaiderczykami. Powinniście więc być neutralni. Chyba nie chcecie wojny, prawda? Śmierć, straty poniosą obie strony. Chcecie wojny?
Peter odpowiedział natychmiast:
- Nie.
Ja również pokręciłam głową.
- Nie chcę.
- Doskonale - rzekł Edward - Ja też. A ta wyprawa może być naszą jedyną szansą na jej uniknięcie. I chociaż ciężko mi to przyznać, wasza dwójka może być naszą ostatnią nadzieją. Oszczędziliśmy wam życie. Powinniście zostać publicznie ścięci za swoje pochodzenie i zbrodnie. Nie możecie się nie zgodzić. To równa się śmierci.
- Pójdziemy - powiedziałam bez zastanowienia. Czułam, że popełniam błąd, znowu nie wiem co robię. Ale nie chciałam, by mnie zabili. Nie po tym wszystkim przez co przeszłam.
Peter skinął głową i wymamrotał pod nosem, że się zgadza.

- I przysięgam - Edward podniósł głos - Jeżeli chociaż tknięcie księcia Williama, wymyślę najgorszy rodzaj śmierci. Będziecie umierać w nieludzkich, w niekalaidarczyńskich i jak tam jeszcze chcecie, cierpieniach. Sprawię, byście nawet po śmierci czuli niemiłosierny ból.
Zadrżałam na te słowa. Nerwowo skinęłam głową. Ten człowiek potrafi zmotywować do działania.
- Spróbujcie nas zdradzić, spróbujcie kombinować - Edward cedził przez zaciśnięte zęby - A gorzko tego pożałujecie. Darowaliśmy wam życie, ale nie bez przyczyny.
    Twarz poczerwieniała mu z wściekłości. Miałam wrażenie, że zaraz wybuchnie. Bałam się. Naprawdę się bałam. Nie chciałam go nie słuchać. Nie chciałam poznać jego gniewu.
- Nie zdradzimy - zapewniłam go, chociaż wiedziałam, że moje słowa nic dla niego nie znaczą.
        - Ty, dziewczynko, miałaś zostać poprowadzona na egzekucję. Byłaś zbędna. Ten chłopiec nam wystarczał - wskazał na Petera - Ale uparł się, że nie będzie pracował bez ciebie, że jeżeli cię skrzywdzimy, to i jego możemy zabić. Ale wtedy moglibyśmy już dokonywać ostatnie przygotowania do wojny. Musieliśmy się zgodzić, choć nic nam po pyskatej, nieprzewidywalnej wiedźmie.

   Dyskretnie włożyłam swoją dłoń między chude, kościste palce brata i delikatnie ścisnęłam. Oczy zapiekły mnie od łez. Uratował mnie. Znowu.

- Poza tym podobno świetnie strzelacie z łuku. Udało wam się zabić kilku niewinnych mieszkańców w biegu - dodał Edward.
- Nie chcieliśmy ich zabijać - powiedziałam szybko - Próbowaliśmy się bronić.
Edward prychnął.
- Nie chcieliście, ale zabiliście. Koniec. Trudno. To tylko zwykli chłopi. Jak jednego, czy dwóch zabraknie, nikt nie zauważy.
Poczułam jak gorąco rozpływa się po moim ciele. Podniosłam głowę i spojrzałam mu prosto w oczy.
- I to my jesteśmy potworami? - wycedziłam - Jesteś okrutny. Ich rodziny. Ich rodziny z pewnością to zauważyły.
Edward popatrzył na mnie, udając zdziwienie.
- Potworny? - powtórzył - Powiedz mi, dziewczynko, kto ich zabił?
Zamilkłam, chociaż nadal trzymałam się swojego zdania. Tak, to ja ich zabiłam, ale nie było takiej godziny bym tego nie żałowała, nie winiła się. A on mówił o ich śmierci jak o tanich jabłkach, które wypadły mu z kosza podczas powrotu z targu.

         - Będziecie chronić Williama - ciągnął Edward - Nawet jeżeli będzie od tego zależało wasze życie. To następca tronu. Nic nie ma prawa się mu stać.
Peter skinął głową. Przez cały czas nie podnosił przestraszonego wzroku.
- Zrobimy wszystko co w naszej mocy - zapewnił.
- Potrzebujecie jeszcze kogoś - dodał Namiestnik - Nie mogę was puścic sam na sam z księciem. Nie wierzę w wasze obietnice. Słowa to tylko słowa. Są puste i pozbawione prawdy.
- Oczywiście - potwierdziłam, nagle stałam się łagodną i posłuszną dziewczynką. To była nasza szansa.
- Razem z wami pójdzie jeden z rycerzy - prześledził uważnym wzrokiem cały rząd stojący nieruchomo pod ścianą mężczyzn. Jego spojrzenie nagle się zatrzymało - Gilbercie! - zagrzmiał.
Odwróciłam się i popatrzyłam na wywołanego rycerza. Gilbert rozchylił lekko usta. Na jego twarzy malowało się przerażenie. Zgarbił się i błądził wzrokiem po wszystkich twarzach na sali, rozpaczliwie poszukując ratunku. Ku mojemu zdziwieniu, przez krótko chwilę jego oczy zatrzymały się na mnie i chłopak popatrzył na mnie błagalnie.
Sebastian wystąpił z szeregu.
- Panie, nie wysyłaj mojego brata, proszę - powiedział, ale w jego głosie na próżno by szukać jakichkolwiek emocji - Jest młody, ma  dopiero siedemnaście lat. Jeszcze kilka dni temu był giermkiem. Dopiero co stał się rycerzem. Jest niedoświadczony, żadnych misji, stoczonych bitew...
- Zamilknij, Sebastianie - przerwał mu Edward - Gilbert pasuje idealnie. Sprawdzi się, wykaże. Kiedyś musi zacząć.
    Spojrzałam ze współczuciem na Gilberta. Wyglądał jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem. Nie dziwiłam mu się. Oczywiście, kiedyś musi zacząć. Ale czy na prawdę musi zaczynać od czegoś takiego?
   W końcu, nadal rozglądając się dookoła, niepewnie wyszedł przez szereg. Powoli podszedł na środek sali i stanął obok Petera. Pokłonił się przed Namiestnikiem.
- Tak, panie - odezwał się drżącym głosem.
- Pamiętaj, co przysięgałeś - powiedział Edward - Jeśli ta dwójka zrani księcia, masz ją dostarczyć mnie. Ty sam masz bronić następcę tronu własną skórą.
- Tak, panie - powtórzył Gilbert.
- Zatem ustalone... - zaczął Edward, a w jego głosie zabrzmiała nuta radości i ulgi.
- Nie tak szybko! - zawołał Peter. Poderwał głowę i po raz pierwszy, odkąd tu przybyłam spojrzał na Namiestnika.
- Peter, co ty robisz? - szepnęłam. Tym razem to ja uspokajałam jego.
- Co dostaniemy w zamian? - zapytał odważnie.
Edward teraz naprawdę wydawał się zdziwiony.
- Proszę?
- Zapytałem, co dostaniemy w zamian?

   Zapadło dłuższe milczenie. Nawet nie zorientowałam się, że wstrzymałam oddech. Wszyscy wlepili oczy w mojego brata. Na twarzach członków Rady malowało się niedowierzanie i złość. Spodziewałam się, że za chwilę rozlegnie się krzyk. Edward uderzy pięścią w stół, rozlewając wina i tłukąc kieliszki. Zapomni o wszystkim co uzgodniliśmy i skaże nas na egzekucję. Minuty dłużyły się niemiłosiernie, a cisza jeszcze nigdy wcześniej nie była tak bardzo przepełniona strachem.

   I gdy myślałam, że się popłaczę, Edward, a wraz z nim cała Rada, wybuchnęli śmiechem. Śmiechem głośnym, kpiącym. Ja i Peter milczeliśmy.
- Co dostaniesz w zamian? - powtórzył Edward, gdy w końcu wszyscy się uspokoili - Życie ci nie wystarcza, chłopczyku?
Mój brat spokojnie pokręcił głową.
- Ale jakie życie? - spytał - Co będzie potem? Jeżeli zaprowadzimy syna króla do Kalaidardy i uda się zawrzeć sojusz? Do wojny nie dojdzie, książę bezpiecznie wróci do Stolicy, jeżeli jest jeszcze jakaś szansa, także i król. Co wtedy będzie z nami? Znów nas pozamykacie w oddzielnych celach, będziecie katować, zabijecie? Co dostaniemy, jeżeli nam się uda?

   Poczułam jak wypełnia mnie duma. Jeszcze raz uścisnęłam dłoń Petera, chwaląc go w ten sposób. Wydawało się, że przez cały czas będzie milczał, posłusznie zgadzał się na wszystko. Nie będzie walczył. Ale on zgodził się, a jednocześnie walczył o nasze dobro. Zdążyłam już w niego zwątpić i teraz odczułam wyrzuty sumienia. Peter może i jest nieśmiały, małomówny, zamknięty w sobie no i ciężko się z nim rozmawiało - jeżeli nie było się jego siostrą - ale przecież nigdy się nie poddaje. Robi wszystko, by było jak najlepiej. A ja, tak bardzo skupiłam się na tym, by wypełnić wszystkie rozkazy Edwarda, że nawet nie pomyślałam, co stanie się z nami potem.

   Edward wydawał się być zmieszany. Wymienił nerwowe spojrzenia z kilkoma członkami Rady, po czym  zwrócił się do nas:
- Przyznam, że Rada nie uzgodniła tego wcześniej - powiedział - Ale nie ma co zwoływać kolejnych posiedzeń. To chyba oczywiste, że jeżeli wam się uda, darujemy wam życie. Otrzymacie wolność. Ale opuścicie Stolicę i więcej do niej nie wrócicie.
Uśmiechnęłam się szeroko. Nim zdążyłam podziękować, Peter ponownie przemówił:
- A jeżeli doprowadzimy księcia bezpiecznie do celu, ale nie uda się zawrzeć sojuszu? - dopytywał się - Co wtedy? Wybuchnie wojna, a jak potoczy się nasz los?
Edward zmarszczył się i potarł po czole, jakby chciał odgonić ból głowy.
- A już myślałem, że to dziewczyna jest ta gorsza - jęknął Namiestnik - Od razu widać czyimi jesteście dziećmi. Ale do rzeczy. Nie chcę nawet myśleć o tym, że tyle poświęcenia pójdzie na marne. Ale jeżeli rzeczywiście to się wydarzy, wówczas ty i twoja siostra będziecie wolni, darujemy wam życie. Ale przystąpicie do wojny. Walcząc po stronie ludzi. Przez całe życie byliście pewni, że nimi właśnie jesteście. Czyż nie? Więc to chyba zrozumiałe, że staniecie po naszej stronie. Żadnych zdrad. Czy taki układ ci odpowiada, ty nieznośny dzieciaku?
Peter przytaknął.
- Tak, Lordzie - odpowiedział.
Edward spojrzał na mnie wymownie. Przytaknęłam.
- Tak, Lordzie Trollu - rzekłam.
- Wspaniale - westchnął Namiestnik zmęczony - Wasza dwójka, Gilbert oraz, oczywiście, książę William wyruszacie jutro o świcie. A teraz odprowadzić ich do celi, dać jedzenie, świeże ubrania i wodę do umycia. Cuchną gorzej niż zdechła zwierzyna.

  Pokłoniliśmy się. Prostując się rzuciłam mu krótkie spojrzenie pełne niechęci i nienawiści. Gilbert objął słabo moje ramiona i wraz z Sebastianem ruszyliśmy do drzwi. Rycerze zaprowadzili mnie do celi i znów zostałam sam na sam z tysiącami przeróżnych myśli i uczuć.

   Na co ja się zgodziłam?, pomyślałam.



   Rozdział właściwie niesprawdzany, bo nie miałam na to czasu. Przepraszam za wszystkie błędy. A teraz ważna wiadomość: zastanawiam się, czy nie skończyć z tym opowiadaniem. Nie chodzi o wenę, bo wena jest. Ale chyba zawieszę blog. I nie chodzi o to, że skończyły mi się pomysły czy czas. Prawie nie mam czytelników. Wyświetleń jest tak bardzo mało, chociaż starałam się rozreklamować swój blog... Nie czyta mnie nikt z domu, ze wszystkich trzydziestu znajomych, których tu zaprosiłam, czyta mnie może trójka... Mówią, że warto nawet dla tak nie licznej grupki i mnie cieszy, że jednak ktoś, choć mało kto, mnie czyta. Jednak przede wszystkim jest mi bardzo przykro... 
   Dlatego mam prośbę. Jeżeli czytasz moje opowiadanie- skomentuj. Podoba się, nie podoba- skomentuj. To dla mnie na prawdę ważne. Jest Was, moich Czytelników, bardzo niewielu, ale jeżeli pojawi się o chociaż jeden komentarz więcej... będę się bardzo cieszyć :) 
Cassandra

piątek, 31 lipca 2015

ROZDZIAŁ IV

   Mijały godziny. Słońce powoli, jakby celowo zwlekając, by obejrzeć to widowisko przesuwało się po błękitnym niebie. Cały czas klęczałam przywiązana do słupa, a rycerze Sebastian i  Gilbert byli moimi strażnikami. Stali nieruchomo po obu moich stronach i pilnowali, by nikt zbyt bardzo mnie nie skrzywdził. Jednak wyrażali zgodę na moje cierpienie i upokorzenie.

   Mieszkańcy Dennelii podchodzili do mnie i wyrzucając z siebie różnorakie, potworne przekleństwa kopali i okładali pięściami. Byli tacy, którzy szarpali mnie za włosy do tyłu i całowali w policzki, usta, szyję. Ich oddechy cuchnęły paskudnie. Po tym odsuwali się ode mnie i spluwali na moją twarz, szydząc. Ludzie wskazywali mnie palcami, wyśmiewali i kpili. Wykrzykiwali obrazy. W ciągu całego dnia obrzucono mnie tysiącami pogardliwych spojrzeń. Z każdym uderzeniem zwijałam się w kłębek i z trudem tłumiłam krzyk. Pojękiwałam cicho i pozwalałam, by łzy spływały po mojej twarzy. Zrozpaczona kręciłam głową słysząc okrutne słowa, jakimi się do mnie zwracano. Chociaż panowało przyjemne ciepło, drżałam. Nie było takiego punktu na mej duszy i ciele, gdzie nie zostałabym dotkliwie zraniona.

   Większość jednak utrzymywała dystans. Kiedy powoli podnosiłam obolałą głowę, widziałam jak gwałtownie odwracają przestraszony wzrok. Przechodzili szybko, jak najdalej ode mnie. Bali się mnie. Bali się wieźmy.

   Klęcząc pod słupem w głowie wciąż słyszałam wypowiedziane przez Gilberta na samym początku słowa. Oznajmił ludowi, że jestem córką zdrajczyni. Nigdy nie znałam swojej matki. Nie pamiętałam jej. Wiadomość, że Eva Bromus była czarownicą nie zdziwiła mnie. Musiałam po kimś odziedziczyć ten dar. Chociaż bardziej trafnym określeniem byłoby Przekleństwo. Ale co to znaczy, że była zdrajczynią?

   Co gorsza, ten młody rycerz zdradził, kto jest moim ojcem. Moim tatą, o którym zawsze tak wiele rozmyślałam. Mężczyzną dla którego przybyłam tutaj z dalekiej północy. Powinnam się cieszyć. Wiem kogo szukać. Ale prawda jest taka, że czułam się jeszcze bardziej zakłopotana. Gilbert nazwał go Królem Bestii z Kalaidardy. Ten tytuł, ta nazwa przyprawiały mnie o dreszcze. Król? Bestia? Kalaidara? Co to wszystko znaczy? Tłum zawył z nienawiścią słysząc czyją jestem córką. Im dłużej nad tym myślałam tym bardziej czułam się skołowana.

   W końcu udało mi się zupełnie odpłynąć myślami. Wciąż byłam przytomna - niestety - ale w głowie czułam pustkę. Była taka przyjemna... Po tej burzy, która szalała w niej przez całe dwa tygodnie, kiedy siedziałam w zamknięciu, po tym jak publicznie upokarzana osiągnęła swój szczyt, w końcu ustała. Klęczałam ze spuszczoną nisko głową, wbijałam pusty wzrok w coraz bardziej posiniaczone kolana. Mój mózg był zbyt wykończony, nie miałam siły by reagować na kolejne bolesne uderzenia i na równie bolesne słowa- noże.

   Późnym popołudniem Sebastian i Gilbert pochylili się nade mną. Wspólnie rozwiązali sznury na moich nadgarstkach i kościach. Gdy już nic mnie nie podtrzymywało przy słupie, osunęłam się bezwładnie na ziemię. Rycerze, nie spiesząc się, ponownie zgarnęli mnie na ramiona. Gdy przekraczaliśmy próg zamku, towarzyszyły nam oburzone nawoływania ludu.

   Niesiono mnie tym samym korytarzem co rano. Domyśliłam się, że wracam do swojej celi. Pragnęłam wolności, chciałam uciec z tego przeklętego miasta i dopiero potem myśleć, co dalej. Ale nie przeciwstawiałam się. Leżałam nieruchomo i pozwoliłam rycerzom wlec mnie przez cichy, chłodny zamek.

   Nagle usłyszałam kroki. Zorientowałam się, że ktoś biegnie w naszą stronę. Po chwili doszły mnie nawoływania. Nie zwróciłabym na to uwagi, gdybym nie usłyszała znajomego głosu.
- Evangelino! - zawołał Peter.
Siła powróciła do mnie gwałtownie i przepełniła całe moje jestestwo. Poderwałam się energicznie i jednym szarpnięciem wyrwałam z rąk moich strażników.
- Hej! - wrzasnął Sebastian zdezorientowany.

   Peter wybiegł zza zakrętu na końcu długiego, ciemnego korytarza. Kulał na jedną nogę, ale pędził w moim kierunku szybciej, niż gdy uciekaliśmy przed rozwścieczonymi mieszkańcami Stolicy. Zawsze był chudy, ale w ciągu tych dwóch tygodni jego ciało niemal znikło. Blada skóra była zawieszona na kościach. Wychudzona twarz przybrała niezdrowy zielonkawy odcień. Okryły ją siniaki i zadrapania. A mimo to uśmiechał się do mnie szeroko. Za nim pędzili dwaj inni strażnicy w rycerskich zbrojach.

   Poczułam jak ciepło rozlewa się po moim sercu.
- Peter! - krzyknęłam radośnie i nim Sebastian i Gilbert zdążyli mnie złapać, rzuciłam się pędem przez korytarz.
- Stój! - zawołał Sebastian, chwytając powietrze.

   Chociaż ból rwał każdy fragment mojego ciała, biegłam szybko, przyćmiona euforią. Wpadłam w ramiona Peterowi i upadłam na kolana. Chłopiec przyciągnął mnie mocno do siebie i przycisnął moją głowę do swojej chudej piersi. Wtuliłam się w nią i załkałam ze szczęścia. Pogłaskał mnie po głowie, czule pocałował w czoło.
- Mówili mi, że cię skrzywdzili - odezwał się, a jego głos łamał się od emocji - Wmawiali mi, że nie żyjesz. Dopiero dzisiaj powiedzieli, że to nie prawda. Myślałem, że... Myślałem...
- Cii, spokojnie - szepnęłam, odsuwając się od niego. Pogłaskałam jego mokry od łez policzek - Nic mi nie jest. I jestem tutaj.

   Pokiwał nerwowo głową. Jego jasne włosy były rozczochrane bardziej niż zwykle, zlepione krwią i potem. Ze złamanego nosa ciekła krew. Jego brązowe oczy były zapadnięte. Wydawały się ciemniejsze, ale były tak samo ciepłe jak zawsze.
Pokręciłam powoli głową, odgarniając brudne włosy z jego czoła.
- Co oni ci zrobili? - zapłakałam.
Nie odpowiedział, tylko przytulił mnie jeszcze raz do siebie.
- Mówili mi, że nie żyjesz - wymamrotał. Wydawał się być w szoku.

  Poczułam szarpnięcie od tyłu. Zaszlochałam, gdy odciągnęli mnie od niego. Gilbert wziął mnie na ramiona. Zaczęłam tłuc go pięściami z całej siły.
- Puszczaj! - powtarzałam - Zostaw mnie!
Nim Peter zdążył się podnieść, dopadli go jego strażnicy. Złapali wyrywającego się chłopaka i przerzucili przez ramię, niczym starą, wielką lalkę.
- Peter! - zawołałam wyciągając do niego rękę.

   Nie mogą mi tego znów zrobić. Nie mogą mnie z nim rozdzielić. Nie mogą.

   Peter wychylił się i złapał moją dłoń. Uścisnął ją mocno, jakby się żegnał. Podniosłam wzrok i popatrzyłam na niego zrozpaczona. Ale w jego spojrzeniu zobaczyłam, że wcale się nie żegna. Mój brat daje mi do zrozumienia, że jeszcze się zobaczymy. Już nie długo.
- Teraz wszystko się zmieni - powiedział cicho, patrząc mi prosto w oczy.
- Peter - wyszeptałam w ramię Gilberta, gdy się oddalaliśmy.
Patrzyłam przez jego ramię jak strażnicy znikają za ścianą z moich bratem.

   Jeszcze się zobaczymy, powiedziałam sobie.

  Strażnicy wrzucili mnie do celi, nie dbając o to, że przewróciłam się i uderzyłam głową o kamienną podłogę. Świat zawirował, a ból rozlał się po mojej czaszce. Odwróciłam się pospiesznie i zobaczyłam jak zatrzaskują się drzwi.

   Znowu mnie tu zamknęli. Znowu byłam sama. Jeszcze jedna bezsenna noc, przepełniona jeszcze większym smutkiem.