Gdy było już prawie ciemno, a ja trzęsłam się z przenikliwego zimna, Peter i Gilbert rozpalili ogień. Siedzieliśmy wokół niego opierając się o grube, twarde pnie drzew i rozkoszowaliśmy się odrobiną przyjemnego ciepła i spokoju.
Przeglądnęliśmy zawartość naszych toreb. Pożywiliśmy się marnym pokarmem, jaki tam znaleźliśmy. W jeden wieczór zjedliśmy wszystko co mieliśmy, ale nikt nie miał już sił i ochoty na polowanie. Prócz jedzenia w swojej torbie znalazłam też jakieś zioła lecznicze o dziwnym zapachu i nóż. Nie był ani w połowie tak okazały jak miecz Williama, czy chociaż Gilberta, ale szczerze się z niego ucieszyłam. Dzisiejszego dnia straciłam wiele strzał podczas spadania i w wodzie. Poza tym łuk przydawał się w walce na odległość. Nóż bardziej sprawdzał się podczas walki z bliska. Peter dostał taki sam. Po raz kolejny zdziwiło mnie zaufanie, jakim nas obdarzono w Stolicy. Chyba faktycznie byliśmy ostatnią nadzieją na uniknięcie wojny.
Dygocząc z zimna siedziałam skurczona pod drzewem. Dodatkowy sweter praktycznie nic nie dawał. Głównie dlatego, że - jak wszystkie nasze ubrania - był cały mokry. Peter przysiadł obok mnie i przytuliliśmy się mocno do siebie. Zazdrościłam Williamowi. W jego torbie był tylko koc. Albo aż koc. Nikt z nas tego nie dostał. Patrzyłam zasypiając jak książę kładzie się u stóp jednego z rozłożystych drzew i okrywa czerwonym kocem po same uszy.
Ułożyłam wygodnie głowę na ramieniu brata i spojrzałam w górę. Ciemne rozległe niebo nad nami usiane było gwiazdami. Setki, tysiące małych białych świecących punktów w ciemności. Widziałam ten widok już tyle razy, ale właśnie to kochałam najbardziej. Patrzeć po ciężkim dniu w to niezwykłe niebo. Mówiłam sobie, że każda gwiazda to inny bóg. Patrzą na nas z góry, czuwają nad nami. Nie pozwolą by zdarzyła nam się krzywda. Sprawią, że wszystko co przeżyjemy będzie miało znaczenie. To, co złe nie pójdzie na marne. Wierzyłam w to. Jeżeli na świecie prócz mnie było jeszcze coś przepełnione magią, to było to właśnie nocne niebo.
I tak kończył się każdy dzień. Dzisiaj było tak samo. Gwiazdy powoli zaczęły się rozmazywać, aż w końcu całkowicie znikały, a mnie pochłonęła ciemność.
Następny dzień był spokojny. Straciliśmy wszystkie konie, więc pieszo musieliśmy przemierzać gęsty las. Tutaj było dużo zimniej, wiał silniejszy wiatr. Panował mrok, tylko miejscami promienie słońca przedzierały się między gałęziami, tworząc majestatyczny obraz. Ptaki słychać było rzadziej. Towarzyszył nam tylko szum wiatru i tajemniczy szelest liści. Udało mi się wyciszyć po poprzednim zwariowanym dniu. Jednak bogowie nie pozwolili nam zapomnieć o niebezpieczeństwie, czyhającym na nas na każdym kroku.
Nastał wieczór. Nogi piekły mnie boleśnie od całodniowego marszu. Słońce znikało na horyzoncie, barwiąc niebo na ciepły, pomarańczowy kolor.
- Ja i Evangeline wybierzemy się na polowanie - zadeklarował Peter, kiedy znaleźliśmy odpowiednie miejsce na rozbicie obozu. Był to nieduży kawałek lasu, wolny od drzew. Te otaczały go ze wszystkich stron, a ich rozłożyste korony zakrywały niebo na górze - Gilbert, ty rozpal ognisko.
William rozglądnął się w poszukiwaniu opału i podszedł pod jedno z drzew. Podniósł kawałek drewna i oparł się o pień drzewa, przyglądając nam się badawczo.
- Skąd mamy mieć pewność, że nie uciekniecie? - zapytał podejrzliwie.
Peter zwiesił ramiona.
- Nadal nam nie ufasz? Po tym co wczoraj przeszliśmy?
William wzruszył ramionami.
- Jest mi trochę trudno zaufać Przeklętym, w połowie naszym wrogom - odparł.
- Och, daj spokój - machnęłam ręką - Uratowałam ci życie, za co nawet nie podziękowałeś. Gdybyśmy mieli was zawieść, zadźgalibyśmy was przy najbliższej okazji i odeszli śpiewając pieśni chwalebne.
- Bardzo śmieszne - twarz Williama nie zmieniła się ani trochę - A może tylko gracie?
- Gramy? - wybałuszyłam na niego oczy - Słuchaj no, księżniczko. Ta sprawa dotyczy mnie i Petera w równym stopniu jak ciebie i Gilberta. Jak masz na nas krzywo patrzeć, przy każdym naszym kroku, to przepraszam bardzo, ale odłączamy się i sami idziemy do Kalaidary. A ty rób sobie co chcesz.
Peter złapał mnie za rękę.
- Nie warto się unosić, Evangelino - powiedział beznamiętnym głosem, mierząc wzrokiem niewzruszonego księcia - Chodź. Jak nie będziemy długo wracać, to znaczy że coś lub ktoś nam przeszkodził i albo walczymy, albo się wykrwawiamy, albo leżymy martwi.
- Optymistycznie - skomentował William - A ile to według ciebie znaczy długo?
- Mniej więcej tyle ile czasu potrzeba, żeby obgadać wrednego, nieznośnego księcia - wypaliłam.
Wskazał na siebie zdumiony.
- Ja jestem ten nieznośny?
- Evangelino, idziemy - rozkazał Peter obracając się i ruszając w stronę lasu.
- Na pewno nie będziemy mówić o tym, że w takich włosach wyglądasz jak dziewczynka - rzuciłam przez ramię podążając za bratem.
William zmarszczył brwi oburzony i dotknął dłońmi swoich brązowych włosów, a ja zaśmiałam się i pobiegłam za bratem, nim książę zdążył cokolwiek powiedzieć.
Szliśmy powoli z łukami przygotowanym w rękach. Strzały były już nałożone na cięciwę i czekały, by wystrzelić w zwierzynę. Przechodziliśmy przez pochyłą łąkę pośrodku lasu. Wspięliśmy się nieco wyżej od miejsca, gdzie rozbiliśmy obóz. Polana była duża, usiana żółtymi i fioletowymi drobnymi kwiatkami. Dookoła porozrzucane były wielkie, ostre kamienie. Miejscami stały pozostałości ścian. Musiał tu stać kiedyś zamek. Jego ruiny majestatycznie wyglądały na tle zachodzącego słońca. Wysoka trawa falowała na wietrze niczym suche morze. Rozkoszowałam się pięknem chwili i wdychałam głęboko powietrze. Gdybym nie była tak bardzo zmęczona, pewnie biegałabym po łące, leżała w trawie podziwiając barwne niebo, zbierając kwiatki i robiąc wianki, które następnie kładłabym do płytkiego strumienia i patrzyła jak powoli odpływają. Często tak robiłam. Mówiłam sobie wtedy, że to wianek dla mamy. Wierzyłam, że strumień ten jest magiczny i płynie aż do miejsca, gdzie przebywają dusze zmarłych. Wyobrażałam sobie jak mama siedzi w pięknym raju nad brzegiem strumienia. Ma cudowną lekką, białą suknię. Klęka nad wodą i swoim delikatnym dłońmi wyciąga wianek i spogląda na niego z tak wielką miłością, jakby patrzyła na własną córkę. Następnie zakłada wianek na głowę i czyni z niego swoją koronę.
To wyobrażenie zawsze sprawiało, że czułam się lepiej. Kiedy za nią tęskniłam wybierałam się na obsiane kwiatami pola i robiłam wianki. Nie czułam się wtedy tak bardzo samotna. Teraz też brakowało mi mamy, ale nie miałam czasu na zbieranie bukietów dla martwych. Noc z każdą chwilą coraz bardziej się zbliżała, a mi burczało w brzuchu. Musieliśmy się przedostać na drugą stronę tego dzikiego lasu i jak najszybciej coś upolować.
W jednej ręce trzymałam łuk i jedną ze złotych strzał, a drugą miałam włożoną w dłoń Petera. Patrzyłam w dół. Urwisko było strome, nie rosło na nich ani jedno drzewo. Trawa był niższa, miejscami nie było jej w ogóle. Leżało tam za to mnóstwo kamieni i pozostałości po starym zamku. Kilkadziesiąt stóp pod nami rozciągał się ciemny las. Gdzieś tam William i Gilbert rozpalali właśnie ognisko.
- Ten cały książę to paskudny człowiek - powiedziałam przerywając milczenie.
Peter wzruszył ramionami podziwiając łąkę. Zmrużył oczy przed ostatnimi promieniami niknącego słońca.
- Nie jest taki zły, ale przyjacielem bym go nie nazwał - odparł.
- Przyjaciel? On nie wie co to znaczy - narzekałam - Od samego początku wiedziałam, że to będzie samolub, zadurzony w sobie. Sam nie potrafi się nawet obronić. Chciałabym zostawić go w tym lesie na pożarcie dzikim psom.
- Ty możesz - powiedział Peter.
- Co mogę?
- Ty możesz uciec. Mówiłem ci to.
Wyrwałam dłoń z jego uścisku.
- A ty wciąż to samo. Myślałam, że już przestałeś. Może jestem denerwująca, ale ty też jesteś okropnie irytujący.
Popatrzył na mnie.
- Nadal chcę, żebyś nas opuściła. Jeżeli boisz się o mnie to wiedz, że dam sobie radę. Zrobię co należy, co obiecałem, dowiem się wszystkiego, odnajdę cię i przekażę to, co będziesz chciała wiedzieć.
- Ale ja nie chcę - odparłam - Nie chcę uciekać. Chcę być z tobą i dokonać tego wszystkiego sama. Dlaczego tak ciężko to zrozumieć?
Peter spuścił głowę nagle posmutniały.
- Ty nie zrozumiesz - wymamrotał.
- Nie, Peter, właśnie ty nie rozumiesz - powiedziałam, a po chwili ciszy westchnęłam głośno - Powiedz mi, dlaczego chcesz, żebym uciekła?
- Nie zrozumiesz - powtórzył.
- Powiedz. Spróbuję zrozumieć - naciskałam na niego - Albo powiedz mi teraz, albo zamilknij i nie poruszaj więcej tego tematu.
- Martwię się o ciebie - powiedział podnosząc na mnie wzrok.
- To jest ten powód? - zapytałam.
Pokręcił głową podenerwowany.
- Boję się - rzekł - Chcę żebyś uciekła.
Z powrotem ujęłam jego rękę i przybliżałam się do niego.
- Boisz się czegoś konkretnego? - spytałam ciszej.
Wyjął dłoń z mojego uścisku.
- Po prostu to zrób - warknął - Ten palant nie będzie cię już dalej denerwował. A ja zrobię wszystko. Słyszysz? Zrobię wszystko. Sprawię, byś poznała naszego ojca. Wrócę z nim. On opowie ci o wszystkim. Tylko, błagam, uciekaj.
Przyglądałam mu się przez dłuższą chwilę, w końcu spojrzałam w bok urażona. Nie kryłam swojego niezadowolenia.
- Jak chcesz - rzekłam - Nie musisz mówić. Ale nie mów już o tym nigdy więcej.
- Evangelino... - zaczął.
- Nie! - krzyknęłam mu w twarz - Masz zamilknąć! Dlaczego jesteś taki uparty? Dlaczego nie chcesz powiedzieć co się dzieje? Daj mi spokój i pozwól samej podejmować decyzje.
- Ale ja chcę dla ciebie dobrze...
- To zamilcz! - przerwałam mu - Nie chcę więcej słyszeć o tym chorym pomyśle. Chyba że masz do powiedzenia coś więcej?
Spojrzałam na niego wyczekująco, ale on spuścił wzrok i potrząsnął głową.
- Doskonale - powiedziałam - A teraz chodź. Jestem głodna i...
Przerwało mi wycie. Głośne i donośne. Zamarłam w pół słowa i z lękiem spojrzałam na przeciwległą stronę lasu. Stamtąd dochodziło. Wilki, pomyślałam czując jak ogarnia mnie przerażenie. I były naprawdę blisko.
Poprawiłam strzałę na cięciwie i wymierzyłam w las. Peter obok zrobił to samo. Czekaliśmy w nieznośnej, przepełnionej trwogą ciszy. Patrzyłam w głąb lasu, ale nic się nie pojawiało. Poczułam zimny pot spływający po moim karku.
I potem się zaczęło. Usłyszałam groźne szczęknięcia, szelest liści. Coś z zawrotną szybkością biegło przez las. W ułamku sekundy wyskoczyły na polanę. Tuzin wielkich czarnych i brudnych wilków. Warczały i szczekały. Ich obrzydliwe żółte ślepia wpatrywały się na nas. Widziałam w nich rządzę mordu.
Poczułam ogarniającą mnie słabość. Kolana uginały się pode mną, jakby zwierzęta próbowały mnie roztopić tym przerażającym wzrokiem. Były coraz bliżej.